„Gdy przeczytałam 'Mama siedzi nam na karku’, poczułam zimno w środku”

twojacena.pl 2 dni temu

„Mama siedzi nam na karku” — kiedy to przeczytałam, zrobiło mi się zimno w środku.

W moim dwupokojowym mieszkaniu przez lata mieszkali mój syn Krzysztof i jego rodzina. Po ślubie praktycznie od razu wpadli do mnie z walizkami i okrzykami „mamo, pobędziemy u ciebie chwilę, tylko na krótko!”. Minęło ponad dziesięć lat. Przeżyłam z nimi narodziny każdego dziecka, znosiłam choróbska, nieprzespane noce i codzienny hałas jak na dworcu.

Synowa Agnieszka była na macierzyńskim raz, potem drugi, potem trzeci. Jak dzieci chorowały, to albo ona, albo ja brałyśmy zwolnienie i opiekowałyśmy się nimi na zmianę. O sobie wtedy w ogóle nie myślałam: dom, krzyki, pieluchy, odgrzewane kotlety, poplamione ściany. A w środku — ani chwili ciszy, ani prywatności, ani odpoczynku. Tylko wyrzuty: „no przecież jesteś babcią”.

Odliczałam dni do emerytury jak skazaniec do wyjścia z więzienia. Myślałam, iż wreszcie będę miała oddech — choć trochę życia dla siebie. I tak, pierwsze pół roku po przejściu na emeryturę było jak sen. Ale ta sielanka nie trwała długo.

Codziennie wstawałam o szóstej, odwoziłam syna i synową do pracy, wracałam, karmiłam wnuki, jednego odprowadzałam do przedszkola, drugiego do szkoły. Z najmłodszą wnuczką chodziłam na spacer do parku, potem robiłam obiad, prałam, sprzątałam, a wieczorem — szkoła muzyczna, odrabianie lekcji, bajki na dobranoc. Wszystko co do minuty.

Czasem w nocy, gdy dzieci w końcu zasypiały, pozwalałam sobie na luksus — książkę albo haftowanie. Zawsze to była moja cicha przyjemność. Pewnej nocy, przeglądając rzeczy, dostałam od syna SMS-a. Przeczytałam i zamarłam.

„Mama siedzi nam na karku — pisał do kogoś — a my jeszcze musimy wydawać na jej leki”. Przeleciałam wzrokiem kilka razy. Najpierw myślałam, iż to pomyłka. Ale potem stało się jasne: wiadomość nie była dla mnie. Te słowa wryły mi się w pamięć. Jak nóż w plecy.

Nic nie powiedziałam. Nie urządziłam sceny, nie rozpłakałam się. Po prostu cicho wynajęłam pokój w sąsiedniej dzielnicy. Powiedziałam im, iż chcę mieszkać sama — „będzie wygodniej”. Ale każdy czynsz zjadał prawie całą moją emeryturę. Żyłam z makaronu i herbaty, ale — na swoim.

Kiedyś, jeszcze przed emeryturą, kupiłam sobie laptopa. Synowa się śmiała: „No co ty, mamo, przecież choćby klawiszy nie znasz”. A ja się nauczyłam. Koleżanka córki pokazała mi podstawy i zaczęłam wrzucać zdjęcia swoich haftów do internetu.

Najpierw tylko pokazywałam prace, potem koleżanki z dawnej księgowości zaczęły prosić, żebym coś dla nich zrobiła. Potem — dla ich przyjaciółek. Aż pewnego dnia sąsiadka poprosiła, żebym nauczyła jej wnuczkę haftować za niewielką opłatą. Tak zyskałam pierwsze uczennice — trzy dziewczynki. Skromne pieniądze, ale uczciwe. I najważniejsze — znów czułam się potrzebna, ale nie zobowiązana.

Nie prosiłam już syna o nic. Nie upokarzałam się. Nie dzwoniłam. Czasem widujemy się na rodzinnych imprezach, ale rozmawiamy tylko o pogodzie i przepisach. Nie żywię urazy. Po prostu nie mogłam już mieszkać tam, gdzie byłam traktowana jak balast.

Teraz mam swoją małą przestrzeń. Pachnie tam lawendą, a nie dziecięcymi skarpetkami. Na ścianach wiszą moje obrazy, nie rysunki wnuków. A w sercu — może nie spokój, ale przynajmniej szacunek do samej siebie.

Nie chciałam wojny. Chciałam wdzięczności. Albo przynajmniej szczerości. Ale jeżeli syn uważa, iż żyłam na jego koszt, niech teraz żyje beze mnie. A ja przeżyję bez niego.

Idź do oryginalnego materiału