„Gdy przeczytałam: „Mama siedzi nam na karku”, przeszedł mnie dreszcz”

newskey24.com 2 dni temu

„Mama siedzi nam na karku” – kiedy to przeczytałam, zrobiło mi się zimno w środku.

W moim dwupokojowym mieszkaniu przez lata mieszkał mój syn Bartosz z rodziną. Po ślubie praktycznie od razu wtargnęli do mnie z walizkami i okrzykami „Mamo, pomieszkamy u ciebie, tylko chwilkę!”. Minęło ponad dziesięć lat. Byłam przy narodzinach każdego wnuka, znosiłam choroby, nieprzespane noce i codzienny harmider, jakby w środku był dworzec.

Synowa Kinga była na macierzyńskim raz, potem drugi, potem trzeci. Gdy dzieci chorowały – albo ona, albo ja brałyśmy zwolnienia, opiekując się nimi na zmianę. O sobie choćby nie myślałam: sprzątanie, płacz, pieluchy, odgrzewane kotlety i pobazgrane ściany. W środku – ani chwili spokoju, ani odpoczynku. Tylko wyrzuty: „Przecież jesteś babcią”.

Odliczałam dni do emerytury jak więzień do końca wyroku. Myślałam, iż wreszcie złapię oddech – trochę czasu dla siebie. I tak, pierwsze pół roku po przejściu na emeryturę było jak cud. Ale bajka nie trwała długo.

Codziennie wstawałam o szóstej, odwoziłam syna i synową do pracy, wracałam, karmiłam wnuki, odprowadzałam jednego do przedszkola, drugiego do szkoły. Z najmłodszą szłyśmy na spacer do parku, potem obiad, pranie, sprzątanie, a wieczorem – szkoła muzyczna, lekcje, bajki na dobranoc. Wszystko co do minuty.

Czasem nocą, gdy dzieci w końcu zasnęły, pozwalałam sobie na luksus – książkę lub haft. Wyszywanie zawsze było moją cichą radością. Pewnej nocy, przeglądając rzeczy, dostałam SMS od syna. Przeczytałam i zamarłam.

„Mama siedzi nam na karku – pisał do kogoś – a my jeszcze musimy płacić za jej leki”. Przeczytałam kilka razy. Najpierw myślałam, iż pomyłka. Ale potem zrozumiałam – wiadomość nie była dla mnie. Te słowa wbiły się we mnie jak nóż w plecy.

Nic nie powiedziałam. Nie urządziłam sceny, nie rozpłakałam się. Po prostu cicho wynajęłam pokój w sąsiedniej dzielnicy. Powiedziałam im, iż chcę mieszkać sama – „będzie wygodniej”. Ale czynsz zjadał prawie całą emeryturę. Żyłam z makaronu i herbaty, ale – na swoim.

Kiedyś, jeszcze przed emeryturą, kupiłam sobie laptopa. Synowa się śmiała: „Po co ci to, mamo, przecież choćby klawiszy nie odróżnisz”. A ja się nauczyłam. Koleżanka córki pokazała mi podstawy i zaczęłam wrzucać zdjęcia swoich haftów do internetu.

Najpierw pokazywałam prace, potem koleżanki z dawnej księgowości zaczęły prosić, żebym coś dla nich zrobiła. Potem dla ich znajomych. Aż pewnego dnia sąsiadka poprosiła, żebym nauczyła jej wnuczkę wyszywać – za niewielkie pieniądze. Tak zyskałam pierwsze uczennice – trzy dziewczynki. Niewiele, ale uczciwie. I co najważniejsze – znów czułam się potrzebna, ale nie – zobowiązana.

Nie prosiłam już syna o nic. Nie upokarzałam się. Nie dzwoniłam. Czasem widujemy się na rodzinnych imprezach, ale rozmawiamy tylko o pogodzie i przepisach. Nie chowam urazy. Po prostu nie mogę żyć tam, gdzie jestem ciężarem.

Teraz mam swoją małą przestrzeń. Pachnie lawendą, a nie dziecięcymi skarpetkami. Na ścianach wiszą moje obrazy, nie rysunki wnuków. A w sercu – może nie spokój, ale przynajmniej szacunek do siebie samej.

Nie chciałam wojny. Chciałam wdzięczności. Albo przynajmniej szczerości. Ale jeżeli syn uważa, iż żyłam na jego koszt, niech teraz żyje beze mnie. A ja – bez niego.

Idź do oryginalnego materiału