Gdy słyszę to na all inclusive, mam ochotę wracać do domu. Rodacy, serio?

mamadu.pl 7 godzin temu
Basen, słońce, drink z palemką – miało być jak z katalogu biura podróży. Ale zamiast relaksu, każdego dnia oglądam sceny, w których dorośli – często ojcowie – robią z alkoholu główną atrakcję wakacji. A moje dziecko patrzy i chłonie ten obraz, który z wypoczynkiem nie ma nic wspólnego.


All inclusive? Nigdy więcej


Wybrałam się na wakacje z myślą, iż odpocznę. Że poleżę, poczytam książkę, posłucham cykad i popatrzę na dzieci pływające w basenie. Marzyłam o lemoniadzie z lodem i miętą – takiej, która od razu przywołuje smak lata.

Ale wystarczyły trzy godziny od zameldowania w hotelu, żeby zrozumieć, iż all inclusive ma swoją ciemną stronę. I iż najciemniej bywa w strefie barowej – zwłaszcza wtedy, gdy pojawiają się... "nasi".

Alkohol za darmo? Bierz, póki leją


Jest coś niezwykle smutnego w tym, jak łatwo można poznać niektórych rodaków w hotelowym barze. Nie po wyglądzie. Nie po języku nawet. Po zachowaniu. Po tym, jak ktoś łapie naraz cztery plastikowe kubki z drinkami i przekazuje dalej, jakby to były bułki w czasach reglamentacji.

Nie ma znaczenia, co to jest. Nie ma znaczenia, jak smakuje. Ma być z procentami i ma być teraz, bo może "później już nie będzie".

Są tacy, którzy przy barze spędzają połowę dnia – chodzą w kółko, wymieniają się z kolegami, "dla żony", "dla kolegi", "dla siebie jeszcze jednego". Te drinki są często

słodkie, rozwodnione, z tanim alkoholem i barwnikiem, ale nie o smak tu chodzi. Tu chodzi o zasadę: skoro płacę, to biorę. I to jak najwięcej.

Najgorsze jest jednak to, iż robią to wszystko przy dzieciach. Bez skrępowania. Ojcowie z drinkiem w jednej ręce i papierosem w drugiej, komentujący głośno, iż "wreszcie można odpocząć", podczas gdy obok ich dzieci jedzą lody albo wchodzą do basenu. I patrzą. Moje też patrzy. I ja naprawdę nie chcę, żeby tak wyglądał dla niego obraz dorosłości.

Z all inclusive do all out


Po południu robi się już naprawdę przykro. Ci sami, którzy rano jeszcze energicznie rezerwowali leżaki ręcznikami, teraz leżą na nich bezwładnie, spieczeni słońcem i alkoholem. Ktoś chrapie głośno w cieniu palmy, ktoś inny bełkocze coś do obsługi hotelowej. Są tacy, którzy wchodzą pijani do basenu, ku przerażeniu innych gości.

Widziałam jednego mężczyznę, który wpadł na szklane drzwi restauracji, bo ich nie zauważył. Widziałam kobietę, która wylała sobie drinka do torebki, bo nie trzymała kubka w pionie. I widziałam dzieci, które patrzyły na to wszystko zdezorientowane, trochę przerażone, trochę przyzwyczajone.

To nie tylko wstyd. To problem


Z jednej strony można by to skwitować: "a co mnie to obchodzi, niech sobie piją". Ale mnie obchodzi. Bo w tym obrazie jest coś głęboko upokarzającego. Dla nich, dla ich rodzin, dla nas wszystkich. Bo choć każdy odpowiada za siebie, to potem i tak jesteśmy "tymi Polakami, co piją wszystko, co darmowe".

To też pytanie o granice – nie tylko przyzwoitości, ale i sensu takich wyjazdów. Czy naprawdę o to chodzi w urlopie? Żeby w ciągu siedmiu dni wypić tyle, ile normalnie przez pół roku? Żeby jedyne wspomnienie to był kac i plama po mohito na hotelowej pościeli?

Nie jestem lepsza. Ale mam dosyć


Nie piszę tego z wyższością. Nie jestem lepsza, bardziej światowa, bardziej wyedukowana. Ale patrząc na ten pijacki spektakl w wakacyjnym raju po prostu robi mi się przykro. I wstyd.

Bo w momencie, kiedy kolejny rodak krzyczy "Weź od razu trzy, nie żałuj!", mam ochotę schować się z książką gdzieś daleko. I wrócić do domu, gdzie moje dziecko nie ogląda dorosłych, dla których alkohol jest główną rozrywką.

Idź do oryginalnego materiału