To wydarzyło się w jednym z typowych supermarketów w Warszawie. Ludzie spieszyli się załatwić swoje sprawy, wózki skrzypiały, a powietrze wypełniał gwar rozmów. W tym codziennym zamieszaniu jeden widok szczególnie przykuł uwagę starszej kobiety stojącej przy półkach z nabiałem.
Zauważyła niskiego starszego mężczyznę z siwymi skroniami i dobrym, choć zmęczonym spojrzeniem. Powoli pchał wózek, podczas gdy obok niego rozgrywał się mały dramat – jego wnuczek, mający może z trzy, cztery lata, urządzał prawdziwe przedstawienie na cały sklep.
Chłopiec, jakby trafił do dziecięcego raju, chciał wszystkiego naraz. Cukierki, ciastka, kolorowe jogurty, chipsy – jego oczy biegały po półkach, a rączki sięgały po wszystko, co wpadło mu w zasięg. Krzyczał, wierzgał nogami, choćby rzucił na podłogę paczkę płatków, patrząc na dziadka z wyrzutem, jakby to on był winny okrucieństwa świata.
Ale dziadek… pozostawał niewzruszony. Ani śladu irytacji, ani jednego słowa nagany. Tylko spokojny, prawie szeptany głos:
— Cierpliwości, Olafie. Już prawie koniec. Świetnie sobie radzisz. Jeszcze tylko chwileczka.
Chłopiec nie dawał za wygraną. Jakby stracił wszelkie hamulce – chwytał towary z półek, rzucał nimi, piszczał. Kilku klientów obrzucało go niechętnymi spojrzeniami, ktoś przewracał oczami, inni po prostu odsuwali się dalej.
A staruszek… wciąż taki sam, opanowany.
— Wytrzymaj, Olafie. Zaraz będziemy przy kasie. Jeszcze momencik – i do domu – cicho powtarzał, jakby hipnotyzował zarówno wnuka, jak i samego siebie.
Przy kasie histeria osiągnęła apogeum – chłopiec rzucił w twarz kasjerce torebkę ptysiów. Wszyscy zastygli.
— Spokój, Olafie, spokój… – znów odezwał się dziadek, podnosząc słodkość z podłogi. — Weź wdech… wydech… dasz radę, mój przyjacielu.
Starsza kobieta, która obserwowała tę scenę od początku, nie wytrzymała. Jej zdumiała cierpliwość i ciepło, z jakim mężczyzna znosił ten stres.
Gdy staruszek wyszedł na zewnątrz i zaczął wkładać torby do bagażnika swojego Fiata, podeszła do niego.
— Przepraszam – zaczęła – nie mogłam się powstrzymać. Zachwycił mnie pan swoim spokojem. Ja bym już dawno straciła cierpliwość. Co za opanowanie! Chciałabym mieć choć połowę pańskiej siły. Pański wnuk, Olaf, ma ogromne szczęście.
Mężczyzna nagle roześmiał się głośno.
— Och, dziękuję, kochana – odparł – ale chyba się pani pomyliła. To ja jestem Olaf. A ten huragan to Marek.
Kobieta zamrugała zdezorientowana, po czym również się zaśmiała.
I dopiero wtedy zrozumiała: przez całą drogę po sklepie ten dziadek nie uspokajał wnuka – uspokajał samego siebie. Powtarzał sobie, by nie wybuchnąć, nie podnieść głosu, nie stracić cierpliwości. Nie wymieniał imienia wnuka, ale swoje własne. Przypominał sobie, iż jest dorosły, iż musi wytrzymać.
I w tym właśnie tkwiła prawdziwa miłość. Nie tylko do wnuka, ale i do samego siebie. Bo w życiu każdy z nas czasem potrzebuje kogoś, kto powie: „Dasz radę. Świetnie ci idzie. Już zaraz koniec”. choćby jeżeli tym kimś jesteś ty sam.