Jak teściowa stoczyła walkę o syna… a choćby z wnukiem

newskey24.com 2 dni temu

Matka mojego męża nazywa się Halina Stanisławówna. Od pierwszego wejrzenia wydała mi się kobietą z charakterem — i nie pomyliłam się. Ta kobieta od samego początku traktowała mnie nie jak synową, ale jak najeźdźczynię, jak rywalkę, która zabrała jej ukochanego jedynaka. Myślałam, iż to minie, iż to zwykła zazdrość — dorosła, zmęczona samotnością matka boi się, iż jej miejsce w sercu syna zostało zajęte. Ale choćby nie przypuszczałam, iż pewnego dnia zacznie walczyć o uwagę syna nie tylko ze mną… ale choćby z własnym wnukiem.

Po spotkaniu naszych rodziców, moja mama szepnęła mi cicho, z niepokojem w głosie:
— Wyjedźcie gdzieś daleko, wtedy może zaznacie spokoju. Dopóki jest blisko — nie będzie wam dane żyć w harmonii.

Niestety, miała rację.

Mieszkaliśmy w mieszkaniu, które mój mąż — Krzysiek — odziedziczył po babci. A mieszkanie to było zaledwie dziesięć minut spacerem od domu teściowej. Więc adekwatnie żyła z nami. Mogła pojawić się o siódmej rano w sobotę — „napiékłam pierożków, trzeba poczęstować synka”. Potrafiła wpaść prawie o wieczornej porze — „coś mnie ukłuło w sercu, zrobiło się nieswojo”. Bywało, iż wracałam z pracy, a ona już siedziała na ławce pod blokiem, czekając, by pójść z nami do drzwi.

Długo to znosiłam. Przymykałam oczy, zaciskałam zęby, uśmiechałam się, jak mnie uczono. Ale pewnego dnia powiedziałam Krzysiowi:
— Kochanie, tak dalej być nie może. To dla mnie trudne, nie mamy ani prywatności, ani spokoju. Porozmawiaj z nią.

Porozmawiał. Zrozumiałam to następnego dnia, gdy zadzwonił telefon — w słuchawce usłyszałam łkanie i zdanie, którego nigdy nie zapomnę:
— Bezczelna jesteś! Chcesz matce odebrać syna!

Po tym Halina Stanisławówna zmieniła taktykę. Już nie przychodziła bez zaproszenia — teraz to ona wzywała Krzysia do siebie. Ciągle. Albo ciśnienie, albo serce, albo po prostu samotność. Albo piekła „jego ulubione” ciasto — jak tu odmówić? Mąż wychodził do niej z poczuciem winy, wracał po godzinie, a czasem i znacznie później.

Moja mama mówiła, iż są tylko dwa wyjścia — albo rozwód, albo cierpliwość. Wybrałam cierpliwość. Przymykałam oczy, stawałam się niemal niewidzialna. Aż zaszłam w ciążę.

I wtedy Krzysiek jakby się obudził. Troskliwość, zaangażowanie, czułość — był idealnym mężem. Ale im bardziej ja się cieszyłam, tym mroczniejsza stawała się teściowa. I zaczęłam czuć, iż zazdrości nie tylko mnie, ale też… dziecku.

W dzień wypisu ze szpitala Krzysiek prawie się spóźnił. Jego matka zadzwoniła wcześnie rano w panice — zrobiło jej się „niedobrze”, „serce dziwnie zabiło”, „chyba umieram”. Zamiast wezwać lekarza, wezwała syna. Poleciał do niej, sprowadził pogotowie, a lekarze tylko wzruszyli ramionami: ciśnienie lekko podskoczyło, ale poza tym nic poważnego. Wrócił do szpitala jako ostatni, zmieszany i potargany. Wtedy już wszystko zrozumiałam.

Gdy przywieźliśmy malucha do domu, teściowa przyjechała — niby obejrzeć wnuka. Ale cała jej uwaga skupiała się nie na dziecku. Chodziła po mieszkaniu, narzekała na samotność, powtarzała, jak jej ciężko, i żądała, by Krzysiek „częściej odwiedzał matkę, a nie grzebał się tutaj”. choćby jej własna siostra nie wytrzymała i powiedziała:
— Halinka, no co ty wyrabiasz? Nie widzisz, iż tu noworodek? To święto. A ty jakie przedstawienie urządzasz?

To był dopiero początek. Gdy zbliżały się urodziny, święto czy wyjazd — Halina Stanisławówna miała kolejny „kryzys”. I nie były to zwykłe kaprysy — to były prawdziwe teatralne przedstawienia. Dzwoniła z udawanym płaczem, grała na uczuciach, urządzała histerie, manipulowała.

Gdy straciłam pracę przez zwolnienia, zostałam w domu z dzieckiem. Krzysiek pracował za dwoje, wychodził wcześnie, wracał późno. Jedyna szansa, by spędził czas z synem, to weekendy. Ale choćby te dwa dni teściowa nam odbierała. Raz „zepsuła się kran”, raz „trzeba wynieść szafę”, raz po prostu „przyjdź, posiedź”.

Nie wytrzymałam. Zadzwoniłam do niej sama. Spokojnie, ale stanowczo powiedziałam:
— Halina Stanisławówna, Krzysiek ma teraz tylko dwa dni w tygodniu dla syna. Na pewno was odwiedzi, ale później. Dajcie mu być ojcem.

I wiecie, co odpowiedziała?

— Całe życie przed nim, by być ojcem. A matkę ma tylko jedną. I kto wie, czy to dziecko w ogóle będzie ostatnie…

Wtedy wszystko stało się jasne. Dla niej nikt — ani wnuk, ani synowa, ani choćby uczucia własnego syna — nie mają znaczenia. Liczy się tylko ona.

Potem przyszła kulminacja. Urodziny dziecka. Halina Stanisławówna wezwała Krzysia „naprawić kran”. Tego dnia. Gdy odmówił, urządziła scenę — krzyki, groźby i demonstracyjny „atak”. To była ostatnia kropla.

Krzysiek pierwszy raz stracił panowanie. Powiedział:
— Mamo, mam rodzinę. I nie pozwolę ci jej zniszczyć. Kocham cię, ale nie będę już biegać na każde skinienie.

Oczywiście obwiniała mnie. Bo przecież zawsze wina leży po drugiej stronie. Ale ja już nic nie mówiłam. Ona sama wszystko zrujnowała. Swoimi rękami. Swoim łaknieniem uwagi. Swoim egoizmem.

Czasem myślę — gdyby po prostu była przy nas, życzliwie, po ludzku… Może teraz bylibyśmy jedną wielką rodziną. A tak — między nami tylko wypalona ziemia.

Idź do oryginalnego materiału