Jak teściowa trafiła do szpitala z sercem, a wróciła z noworodkiem

twojacena.pl 1 dzień temu

Z Iwo jesteśmy razem już prawie siedem lat. Poznaliśmy się, gdy oboje studiowaliśmy na uniwersytecie i mieszkaliśmy w sąsiednich pokojach akademika. Zawsze wracał z wakacji z całym plecakiem słoików i pojemników – jego mama gotowała niesamowicie smacznie i starała się, by syn nie zaznał niedostatku.

Gdy Iwo oświadczył mi się, od razu zrozumiałam, iż przed prawdziwym początkiem naszej wspólnej drogi muszę poznalć jego matkę – Halinę Nowak. To spotkanie okazało się niezwykle ciepłe – przyjęła mnie z otwartym sercem, była inteligentną, radosną kobietą, bez śladu wyniosłości. Halina urodziła Iwo w wieku 18 lat, a gdy miał zaledwie pół roku, jego ojciec zginął w wypadku samochodowym. Nie załamała się jednak – sama wychowała syna, bez niczyjej pomocy, i uczyniła z niego prawdziwego mężczyznę.

Jej życie nie było łatwe – harowała na dwóch etatach, żyła skromnie, ale nigdy nie narzekała. Gdy powiedzieliśmy jej, iż zamierzamy się pobrać, tylko się uśmiechnęła:

– No cóż, mój Iwo jest teraz w dobrych rękach – i mocno mnie przytuliła.

Po ślubie przeprowadziliśmy się do rodzinnego miasta Iwo – dostał tam dobrą posadę. Halina od razu oznajmiła, iż nie powinniśmy mieszkać razem – przyzwyczaiła się do samotności i bała się, iż będzie nam przeszkadzać. Wynajęliśmy mieszkanie niedaleko – tylko kilka przystanków autobusem.

Teściowa często nas odwiedzała. Zawsze perfekcyjnie umalowana, z elegancką fryzurą, w gustownym płaszczu i modnej torebce. Nigdy mnie nie pouczała – wręcz przeciwnie, chwaliła moje dania, pomagała w sprzątaniu. Było z nią lekko i przytulnie. Często przychodziliśmy do niej na herbatę z ciastem. Miała swoje własne, bogate życie – przyjaciółki, teatr, wystawy, kolejne urodziny znajomych – nie potrafiła usiedzieć w miejscu.

Gdy urodził się nasz syn Mateusz, Halina stała się naszym prawdziwym oparciem. Nauczyła nas, jak kąpać malucha, jak go karmić, zabierała go na spacery, gdy odpoczywałam, odbierała z przedszkola, gdy pracowaliśmy dłużej. Czułam do niej nie tylko szacunek, ale ogromną wdzięczność.

Ale nagle… jakby zniknęła. Przestała wpadać, nie zapraszała nas do siebie. Gdy pytałam o nią, Iwo odpowiadał, iż wyjechała na kilka miesięcy do przyjaciółki do Krakowa, mówił, iż po prostu postanowiła odpocząć. Wydało mi się to dziwne – nigdy wcześniej nie znikała tak na długo.

Czasem dzwoniła przez wideorozmowę, prosiła, by pokazać Mateusza, ale sama nie pokazywała się w kadrze. Gdy próbowałam wypytać, żartowała. Coś było nie tak.

Pewnego dnia sama do niej zadzwoniłam i powiedziała, iż leży w miejskim szpitalu – z sercem. Od razu chciałam do niej jechać, ale Halina nalegała, byśmy nie przychodzili: – Jak wyjdę, sami się wszystkiego dowiecie – powiedziała.

Kilka dni później zaprosiła nas do siebie. Mówiła, iż musi nam coś ważnego wyjaśnić. Gdy dotarliśmy, drzwi otworzył nieznajny mężczyzna. Za jego plecami stała Halina – promienna, odmłodzona, z niemowlęciem na rękach.

– Poznajcie, to Wojciech, mój mąż. A to – Ola, nasza córeczka. Pobraliśmy się kilka miesięcy temu. Nie mówiłam wcześniej, bo bałam się, iż nas potępicie. W końcu mam już 47 lat…

Nie wiedziałam, co powiedzieć. W gardle stanął mi gul, ale nie z niedowierzania – z euforii dla niej. Przytuliłam ją jak własną matkę i powiedziałam, iż jestem z niej dumna. Bo każdy ma prawo do miłości. Każdy zasługuje na szczęście – bez względu na wiek, przeszłość czy to, co pomyślą inni.

Teraz z euforią pomagam Halinie z maleństwem. Tak jak kiedyś ona pomagała nam z Mateuszem. Staliśmy się prawdziwą, zgraną rodziną – tam, gdzie nie ma obcych, gdzie panuje wsparcie i ciepło. Jesteśmy rodziną. Prawdziwą.

Idź do oryginalnego materiału