Matka mojego męża nazywa się Bogusława Zawadzka. Od pierwszego wejrzenia wydała mi się kobietą z charakterem — i nie pomyliłam się. Ta kobieta od początku traktowała mnie nie jak synową, ale jak najeźdźcę, rywalkę, która odebrała jej jedynego ukochanego synka. Myślałam, iż to minie, iż to tylko zazdrość — dorosła, zmęczona samotnością matka przeżywa, iż jej miejsce w sercu syna zajęła inna. Ale choćby nie przypuszczałam, iż pewnego dnia zacznie walczyć o jego uwagę nie tylko ze mną… ale także z własnym wnukiem.
Po spotkaniu naszych rodziców moja mama szepnęła mi cicho, z niepokojem w głosie:
— Wyjedźcie gdzieś daleko, może wtedy zaznacie spokoju. Dopóki ona jest blisko, nie będzie wam dane żyć w zgodzie.
Niestety, miała rację.
Mieszkaliśmy w mieszkaniu, które mój mąż — Tomek — odziedziczył po babci. A znajdowało się ono zaledwie dziesięć minut spacerem od domu teściowej. Ona adekwatnie żyła razem z nami. Potrafiła zjawić się o siódmej rano w sobotę — „upiekłam pierogi, trzeba nakarmić synka”. Mogła zawitać prawie o północy — „coś mi w sercu zabolało, zrobiło się nieswojo”. Bywało, iż wracałam z pracy, a ona już siedziała na ławce pod blokiem, czekając, by pójść z nami do drzwi.
Długo znosiłam. Zamykałam oczy, zaciskałam zęby, uśmiechałam się, jak mnie uczono. Ale pewnego dnia powiedziałam Tomkowi:
— Kochanie, tak dalej być nie może. To dla mnie trudne, nie mamy ani prywatności, ani spokoju. Porozmawiaj z nią.
Porozmawiał. Zrozumiałam to następnego dnia, gdy rozległ się telefon — w słuchawce usłyszałam łkanie i zdanie, które zapamiętam na zawsze:
— Bezwstydna jesteś! Chcesz matce odebrać syna!
Po tym Bogusława Zawadzka zmieniła taktykę. Już nie przychodziła bez zaproszenia — teraz wzywała Tomka do siebie. Ciągle. Raz ciśnienie, raz serce, raz sama nuda. Albo upiekła „jego ulubione” ciasto — i jak tu odmówić? Mąż szedł do niej z poczuciem winy, wracał po godzinie, czasem później.
Moja mama mówiła, iż są dwa wyjścia — albo rozwód, albo cierpieć. Wybrałam cierpieć. Zamknęłam oczy, stałam się niewidzialna. Aż zaszłam w ciążę.
Wtedy Tomek jakby się obudził. Czułość, zaangażowanie, czułość — był idealnym mężem. Ale im bardziej ja się cieszyłam, tym mroczniejsza stawała się teściowa. Zaczęłam wyczuwać — ona zazdrosna jest nie tylko o mnie, ale też… o dziecko.
W dzień wypisu ze szpitala Tomek prawie się spóźnił. Jego mama zadzwoniła wcześnie rano w panice — „źle się poczuła”, „serce wali”, „chyba umieram”. Zamiast wezwać lekarza, wezwała syna. Pognał do niej, zadzwonił po karetkę, a lekarze tylko wzruszyli ramionami: ciśnienie lekko podskoczyło, ale poza tym wszystko w normie. Wpadł na oddział położniczy ostatni, zmieszany i roztrzęsiony. Już wtedy wszystko zrozumiałam.
Gdy przywieźliśmy dziecko do domu, teściowa przyjechała — odwiedzić wnuka. Ale jej uwaga nie skupiała się na maluchu. Chodziła po mieszkaniu, narzekała na samotność, powtarzała, jak ciężko jej żyć, i domagała się, by Tomek „częściej odwiedzał matkę, a nie zamykał się tu”. choćby jej własna siostra nie wytrzymała:
— Bogusia, czy ty w ogóle myślisz? Rozumiesz, iż tu jest noworodek? To święto. A co ty wyprawiasz?
To był dopiero początek. Gdy tylko zbliżały się urodziny, święto czy wyjazd — Bogusława Zawadzka przeżywała kolejną „tragedię”. I gdyby tylko kaprysy — ona odgrywała całe spektakle. Dzwoniła ze sztucznymi łzami, grała na uczuciach, urządzała sceny, manipulowała.
Gdy straciłam pracę przez zwolnienia, zostałam w domu z dzieckiem. Tomek pracował za nas dwoje, wychodził o świcie, wracał po zmroku. Jedyna chwila, by pobyć z synkiem — weekendy. Ale choćby te dwa dni teściowa nam odbierała. Raz „kran do naprawy”, raz „szafa do wyniesienia”, raz „przyjdź, posiedzimy”.
Nie wytrzymałam. Zadzwoniłam do niej sama. Spokojnie, stanowczo powiedziałam:
— Bogusławo Zawadzka, Tomek ma tylko te dwa dni w tygodniu dla dziecka. Przyjdzie do pani, ale później. Dajcie mu być ojcem.
A wiecie, co odpowiedziała?
— Całe życie przed nim, by być ojcem. A matkę ma tylko jedną. I nie wiadomo, czy to dziecko jest jego ostatnim…
Wtedy zrozumiałam wszystko do końca. Dla niej nikt — ani wnuk, ani synowa, ani choćby uczucia własnego syna — nie mają znaczenia. Liczy się tylko ona.
Potem nastąpił punkt kulminacyjny. Urodziny dziecka. Bogusława zażądała, by Tomek „naprawił kran”. Akurat tego dnia. Gdy odmówił, urządziła przedstawienie — krzyki, groźby, teatralny „atak”. To była ostatnia kropla.
Tomek po raz pierwszy stracił cierpliwość. Powiedział:
— Mamo, mam rodzinę. I nie pozwolę ci jej zniszczyć. Kocham cię, ale nie będę już biegał na każde skinienie.
Oczywiście, obwiniała mnie. Bo winna, jak zwykle, nie ona. Ale ja nic nie mówiłam. Ona sama wszystko zrujnowała. Własnymi rękoma. Swoją chciwością do uwagi. Swoim egoizmem.
Czasem myślę — gdyby po prostu była przy nas, życzliwie, po ludzku… Może dziś bylibyśmy jedną wielką rodziną. A teraz — tylko wypalona ziemia między nami.