Jak teściowa walczyła o syna ze mną… i choćby z własnym wnukiem
Mojego męża matkę nazywają Krystyna Janowska. Od pierwszego wejrzenia wydała mi się kobietą z charakterem — i nie pomyliłam się. Od samego początku traktowała mnie nie jak synową, ale jak intruza, rywalkę, która zabrała jej ukochanego jedynaka. Myślałam, iż to minie, iż to zwykła zazdrość — dojrzała, samotna matka przeżywa, iż teraz w sercu syna jest inne miejsce. Ale choćby nie przypuszczałam, iż pewnego dnia zacznie walczyć o jego uwagę nie tylko ze mną… ale i z własnym wnukiem.
Po spotkaniu naszych rodziców, moja mama szepnęła mi cicho, z niepokojem w głosie:
— Wyjedźcie gdzieś daleko, może wtedy zaznacie spokoju. Dopóki ona jest blisko, nie zaznacie zgody.
Niestety, miała rację.
Mieszkaliśmy w mieszkaniu, które mój mąż — Mateusz — odziedziczył po babci. A znajdowało się ono zaledwie dziesięć minut piechotą od domu teściowej. Więc praktycznie mieszkała z nami. Potrafiła zjawić się o siódmej rano w sobotę — „upiekłam pierogi, trzeba synka poczęstować”. Wpadła prawie o północy — „coś mnie w sercu ukłuło, zrobiło się nieswojo”. Czasem wracałam z pracy, a ona już siedziała na ławce pod blokiem, czekając, by przejść z nami pod drzwi.
Długo znosiłam. Zamykałam oczy, zaciskałam zęby, uśmiechałam się, jak nauczono. Ale w końcu powiedziałam Mateuszowi:
— Kochanie, tak dalej być nie może. Jest mi ciężko, nie mamy ani prywatności, ani spokoju. Porozmawiaj z nią.
Porozmawiał. Zrozumiałam to następnego dnia, gdy zadzwoniła — w słuchawce szloch i zdanie, którego nigdy nie zapomnę:
— Bezwstydna jesteś! Chcesz matce odebrać syna!
Od tamtej pory Krystyna Janowska zmieniła taktykę. Już nie przychodziła bez zaproszenia — teraz ściągała Mateusza do siebie. Ciągle. Raz ciśnienie, raz serce, raz po prostu nuda. Albo piekła „jego ulubione” ciasto — jak tu odmówić? Mąż szedł z poczuciem winy, wracał po godzinie, czasem znacznie później.
Moja mama mówiła, iż są dwa wyjścia — albo rozwód, albo przeżyć. Wybrałam to drugie. Zamknęłam oczy, stałam się niewidzialna. Aż zaszłam w ciążę.
I wtedy Mateusz jakby się obudził. Troska, zaangażowanie, czułość — stał się idealnym mężem. Ale im byłam szczęśliwsza, tym bardziej mroczna robiła się teściowa. I zaczęłam czuć — zazdrości nie tylko mnie, ale i… dziecku.
W dzień wyjścia ze szpitala Mateusz prawie się spóźnił. Jego mama zadzwoniła wcześnie rano w panice — „źle się czuje”, „serce wali”, „chyba umieram”. Zamiast lekarza wezwała syna. Poleciał do niej, zadzwonił po karetkę, a pogotowie tylko wzruszyło ramionami: ciśnienie lekko podskoczyło, ale poza tym wszystko w normie. Wpadł do szpitala ostatni, winny i roztrzęsiony. Wtedy już wszystko pojęłam.
Gdy przywieźliśmy malucha do domu, teściowa przyjechała — zobaczyć wnuka. Ale jej uwaga skupiała się nie na dziecku. Chodziła po mieszkaniu, narzekała na samotność, powtarzała, jak jej ciężko, i domagała się, by Mateusz „częściej odwiedzał matkę, a nie siedział zamknięty”. choćby jej rodzona siostra nie wytrzymała i powiedziała:
— Kryśka, ty w ogóle ogarniasz? Tu noworodek jest. To święto. A ty co wyprawiasz?
To był dopiero początek. Gdy zbliżały się urodziny, święto czy wyjazd — u Krystyny Janowskiej następowała kolejna „katastrofa”. I gdyby tylko kaprysy — wystawiała całe przedstawienia. Dzwoniła z udawanym płaczem, grała na litości, urządzała sceny, manipulowała.
Gdy straciłam pracę przez zwolnienia, zostałam z dzieckiem w domu. Mateusz pracował za dwóch, wychodził wcześnie, wracał późno. Jedyna szansa, by pobyć z synem — weekendy. Ale choćby te dwa dni teściowa nam odbierała. Raz „napraw kran”, raz „wynieś szafę”, raz po prostu „przyjdź, posiedzimy”.
Nie wytrzymałam. Zadzwoniłam sama. Spokojnie, stanowczo powiedziałam:
— Krystyno Janowska, teraz Mateusz ma tylko dwa dni w tygodniu dla dziecka. Na pewno was odwiedzi, ale później. Dajcie mu być ojcem.
I wiecie, co odpowiedziała?
— Całe życie przed nim, żeby być ojcem. A matkę ma tylko jedną. I nie wiadomo, czy to dziecko w ogóle będzie ostatnie…
Wtedy wszystko zrozumiałam. Dla niej nikt — ani wnuk, ani synowa, ani choćby uczucia własnego syna — nie mają znaczenia. Liczy się tylko ona.
Potem była kulminacja. Urodziny dziecka. Krystyna Janowska wezwała Mateusza, by „naprawił kran”. Tego właśnie dnia. Gdy odmówił, urządziła scenę — krzyki, groźby, demonstracyjny „atak”. To była ostatnia kropla.
Mateusz pierwszy raz stracił cierpliwość. Powiedział:
— Mamo, mam rodzinę. I nie pozwolę ci jej zniszczyć. Kocham cię, ale nie rzucę wszystkiego na każde skinienie.
Oczywiście, obwiniła mnie. Bo zawsze winna jest ktoś inny. Ale ja nic nie mówiłam. To ona samOd tamtej pory minęły lata, a między nami pozostała tylko zimna uprzejmość, jakby cała ta walka wypaliła w nas choćby miejsce na zwykłą ludzką pamięć.