Jak teściowa walczyła o syna ze mną… a choćby z wnukiem

polregion.pl 5 dni temu

**Dziennik – Jak moja teściowa walczyła o syna… choćby z własnym wnukiem**

Mojego męża mamę nazywają Katarzyna Wiśniewska. Od pierwszego wejrzenia wydała mi się kobietą z charakterem — i nie pomyliłam się. Od początku traktowała mnie nie jak synową, ale jak intruza, rywalkę, która odebrała jej jedynego, ukochanego synka. Myślałam, iż to minie, iż to zwykła zazdrość — dorosła, samotna matka, która boi się, iż straci miejsce w sercu dziecka. Ale nie przypuszczałam, iż pewnego dnia zacznie walczyć o uwagę syna nie tylko ze mną… ale i z jego własnym dzieckiem.

Po pierwszym spotkaniu naszych rodziców, moja mama szepnęła mi cicho, z niepokojem w głosie:
— Wyjedźcie gdzieś daleko, może wtedy zaznacie spokoju. Dopóki ona jest blisko, nie będzie wam dane żyć w harmonii.

Niestety, miała rację.

Mieszkaliśmy w mieszkaniu, które mój mąż — Krzysiek — odziedziczył po babci. A znajdowało się ono zaledwie dziesięć minut spacerem od domu teściowej. W efekcie żyła niemal z nami. Potrafiła zjawić się o siódmej rano w sobotę — „upiekłam pierogi, trzeba synka poczęstować”. Czasem wpadała prawie o północy — „coś mi w sercu zabiło, zaniepokoiłam się”. Zdarzało się, iż wracałam z pracy, a ona już siedziała na ławce pod blokiem, czekając, by wejść z nami do domu.

Długo znosiłam. Gryzłam zęby, uśmiechałam się przez łzy, jak mnie uczono. Ale w końcu powiedziałam Kryśkowi:
— Kochanie, tak nie można. Jestem wykończona, nie mamy ani chwili dla siebie. Porozmawiaj z nią.

Porozmawiał. Zrozumiałam to nazajutrz, gdy zadzwonił telefon, a w słuchawce usłyszałam szloch i słowa, których nigdy nie zapomnę:
— Bezwstydna jesteś! Chcesz mi syna odebrać!

Po tym incydencie Katarzyna zmieniła taktykę. Już nie przychodziła bez zaproszenia — teraz wzywała Krzyśka do siebie. Non stop. Raz „ciśnienie”, raz „serce”, raz po prostu „nudno”. Albo piekła jego ulubione ciasto — no jak tu odmówić? Mąż szedł do niej pełen poczucia winy, wracał po godzinie, czasem znacznie później.

Mama mówiła, iż są tylko dwie opcje: rozwód albo cierpliwość. Wybrałam to drugie. Zamknęłam się w sobie, stałam się niewidzialna. Aż zaszłam w ciążę.

Wtedy Krzysiek jakby się obudził. Opieka, czułość, uwaga — stał się idealnym mężem. Im bardziej ja byłam szczęśliwa, tym bardziej teściowa chmurzyła się. I zaczęłam czuć, iż zazdrości nie tylko mnie… ale i dziecku.

W dniu wypisu ze szpitala Krzysiek prawie się spóźnił. Jego matka zadzwoniła o świcie w panice — „źle się czuję”, „serce wali”, „chyba umieram”. Zamiast wezwać pogotowie, wezwała syna. Poleciał do niej, dopiero wtedy zadzwonił po lekarzy. Ci tylko wzruszyli ramionami: lekki skok ciśnienia, poza tym wszystko w porządku. Do szpitala przybiegł jako ostatni, wystraszony i roztrzęsiony. Wtedy już wszystko zrozumiałam.

Kiedy przywieźliśmy synka do domu, teściowa przyjechała „zobaczyć wnuka”. Ale jej uwaga skupiała się na wszystkim, tylko nie na dziecku. Chodziła po mieszkaniu, narzekała na samotność, powtarzała, jak jej ciężko, i domagała się, by Krzysiek „częściej odwiedzał matkę, zamiast tkwić w tych czterech ścianach”. choćby jej własna siostra nie wytrzymała:
— Kasia, ty zupełnie rozum postradałaś? Tu dziecko, święto rodziny, a ty co wyprawiasz?

To był dopiero początek. Gdy zbliżały się urodziny, święta lub wyjazd, u Katarzyny następowała kolejna „tragedia”. I nie były to tylko kaprysy — odgrywała prawdziwe przedstawienia. Telefony ze sztucznym płaczem, gra na uczuciach, histerie, manipulacje.

Gdy straciłam pracę z powodu zwolnień, zostałam w domu z synkiem. Krzysiek pracował za dwóch, wychodził przed świtem, wracał po zmroku. Jedyna szansa, by spędzić czas z dzieckiem, to były weekendy. Ale choćby tych dwóch dni teściowa nam nie dawała. Raz „zepsuła się rura”, raz „trzeba przesunąć szafę”, raz po prostu „przyjdź, pogadamy”.

Strachy miałam dość. Zadzwoniłam do niej sama. Spokojnie, ale stanowczo powiedziałam:
— Katarzyno, teraz Krzysiek ma tylko dwa dni na bycie ojcem. Przyjdzie do pani, ale później. Proszę mu na to pozwolić.

A ona na to:
— Całe życie przed nim, żeby być ojcem. A matkę ma tylko jedną. I nie wiadomo, czy to dziecko na pewno będzie jego ostatnie…

Wtedy dotarło do mnie, iż dla niej wszystko jest niczym — ani wnuk, ani ja, ani choćby uczucia własnego syna. Liczy się tylko ona.

Potem przyszedł punkt kulminacyjny. Urodziny naszego dziecka. Katarzyna wezwała Krzyśka, by „naprawić kran”. Akurat tego dnia. Gdy odmówił, urządziła scenę z krzykami, groźbami i „atakiem serca”. To przepełniło czarę.

Krzysiek pierwszy raz stracił cierpliwość. Odrzekł:
— Mamo, mam rodzinę. I nie pozwolę ci jej zniszczyć. Kocham cię, ale nie będę już biegać na każde skinienie.

Oczywiście, obwiniała mnie. Bo jak zawsze — to nie jej wina. Ale ja nic nie mówiłam. Ona sama wszystko zrujnowała. Swoimi rękami. Swoją chciwością na uwagę. Swoim egoizmem.

Czasem myślę — gdyby po prostu była przy nas, dobra, ludzka… Może dziś bylibyśmy jedną wielką rodziną. A tak? Tylko spalona ziemia między nami.

Idź do oryginalnego materiału