Matkę mojego męża nazywają Barbara Stanisławowa. Od pierwszego wejrzenia wydała mi się kobietą z charakterem — i nie pomyliłam się. Ta kobieta od początku naszej znajomości traktowała mnie nie jak synową, ale jak najeźdźczynię, rywalkę, która odebrała jej jedynego ukochanego synka. Myślałam, iż to minie, iż to tylko zazdrość — dorosła, zmęczona samotnością matka przeżywa, iż teraz jej miejsce w sercu syna zajęła ktoś inny. Ale choćby nie przypuszczałam, iż pewnego dnia zacznie walczyć o uwagę syna nie tylko ze mną… ale choćby z własnym wnukiem.
Po spotkaniu naszych rodziców, moja mama szepnęła mi cicho, z niepokojem w głosie:
— Wyjedźcie gdzieś daleko, może wtedy zaznacie spokoju. Dopóki ona jest blisko — nie będzie wam dane żyć w harmonii.
Niestety, miała rację.
Mieszkaliśmy w mieszkaniu, które mój mąż — Krzysiek — odziedziczył po babci. A znajdowało się ono zaledwie dziesięć minut piechotą od domu teściowej. Więc adekwatnie żyła razem z nami. Mogła pojawić się o siódmej rano w sobotę — „napiekła pierogów, trzeba nakarmić syna”. Potrafiła wpaść prawie o północy — „coś mnie w sercu ukłuło, zrobiło się nieswojo”. Czasem wracałam z pracy, a ona już siedziała na ławce pod blokiem, czekając, żeby przejść z nami pod drzwi.
Długo znosiławam. Zamykałam oczy, zaciskałam zęby, uśmiechałam się, jak mnie uczono. Ale w końcu powiedziałam Krzysiowi:
— Kochanie, tak dalej być nie może. Jest mi ciężko, nie mamy ani prywatności, ani spokoju. Porozmawiaj z nią.
Porozmawiał. Zrozumiałam to następnego dnia, gdy zadzwonił telefon — w słuchawce łkanie i słowa, których nigdy nie zapomnę:
— Bezwstydna jesteś! Chcesz matce odebrać syna!
Po tym Barbara Stanisławowa zmieniła taktykę. Już nie przychodziła bez zaproszenia — teraz wzywała Krzysia do siebie. Ciągle. Raz ciśnienie, raz serce, a raz po prostu nudno. Albo piekła „jego ulubione” ciasto — jak tu odmówić? Mąż wychodził do niej z poczuciem winy, wracał po godzinie, czasem znacznie później.
Moja mama mówiła, iż są tylko dwa wyjścia — albo rozwód, albo cierpliwość. Wybrałam cierpliwość. Zamknęłam oczy, stałam się niemal niewidzialna. Aż zaszłam w ciążę.
I wtedy Krzysiek jakby się obudził. Troskliwość, zaangażowanie, czułość — stał się idealnym mężem. Ale im bardziej ja się cieszyłam, tym bardziej teściowa mroczała. I zaczęłam czuć — iż zazdrości nie tylko mnie, ale… też dziecku.
W dzień wypisu ze szpitala Krzysiek prawie się spóźnił. Jego matka zadzwoniła wczesnym rankiem w panice — iż jej „źle”, iż „serce wali”, iż „chyba umiera”. Zamiast wezwać lekarza, wezwała syna. Poleciał do niej, zadzwonił po karetkę, a ci tylko wzruszyli ramionami: ciśnienie trochę skoczyło, ale poza tym wszystko w normie. Przybiegł do szpitala jako ostatni, winny i roztrzęsiony. Wtedy już wszystko zrozumiałam.
Gdy przywieźliśmy synka do domu, teściowa przyjechała — „zobaczyć wnuka”. Ale cała jej uwaga skupiała się nie na dziecku. Chodziła po mieszkaniu, narzekała na samotność, powtarzała, jak jej ciężko, i żądała, żeby Krzysiek „częściej odwiedzał matkę, a nie siedział zamknięty w domu”. choćby jej własna siostra nie wytrzymała:
— Basia, ty w ogóle ogarniasz? Tu niemowlak jest. Tu święto. A ty co wyprawiasz?
To był dopiero początek. Gdy zbliżały się urodziny, święto lub wyjazd — Barbara Stanisławowa miała kolejną „katastrofę”. I gdyby tylko kaprysy — ona odgrywała prawdziwe przedstawienia. Telefony z udawanym płaczem, gra na litości, histerie, manipulacje.
Gdy straciłam pracę przez redukcję, zostałam w domu z dzieckiem. Krzysiek zaczął pracować za dwoje, wychodził wcześnie, wracał późno. Jedyna szansa, by spędził czas z synem — weekendy. Ale choćby tych dwóch dni teściowa nam nie dawała. Raz „pilna naprawa kranu”, raz „wynieść szafę”, raz po prostu „przyjdź, posiedź”.
Nie wytrzymałam. Zadzwoniłam sama. Spokojnie, stanowczo powiedziałam:
— Barbaro Stanisławowo, teraz Krzysiek ma tylko dwa dni w tygodniu, żeby pobyć z dzieckiem. Na pewno was odwiedzi, ale później. Dajcie mu szansę być ojcem.
I wie pani, co odpowiedziała?
— On ma całe życie przed sobą, żeby być ojcem. A matkę ma tylko jedną. I to wcale nie jest pewne, iż to dziecko będzie ostatnie…
Wtedy zrozumiałam wszystko ostatecznie. Dla niej nikt — ani wnuk, ani synowa, ani choćby uczucia własnego syna — nie mają znaczenia. Liczy się tylko ona.
Potem była kulminacja. Urodziny dziecka. Barbara Stanisławowa wezwała Krzysia „naprawić kran”. Akurat tego dnia. Gdy odmówił, urządziła scenę — krzyki, groźby i demonstracyjny „atak”. To była ostatnia kropla.
Krzysiek pierwszy raz stracił cierpliwość. Powiedział:
— Mamo, ja mam rodzinę. I nie pozwolę ci jej zniszczyć. Kocham cię, ale nie będę już biegać na każde zawołanie.
Oskarżyła mnie. Oczywiście. Bo winna, jak zawsze, nie była ona. Ale ja nic nie mówiłam. Ona samawszystko zrujnowała. Własnymi rękami. Swoim pragnieniem uwagi. Swoim egoizmem.
Czasem myślę — a gdyby po prostu była blisko, życzliwie, po ludzku… Może teraz bylibyśmy jedną wielką rodziną. A tak — między nami tylko wypalona ziemia.