Już ponad rok czekamy z wnuczkiem, aż córka i matka przypomni sobie, iż w rodzinnym mieście ktoś na nią bardzo czeka. Sił mi coraz mniej, spokoju coraz bardziej potrzeba, a córka po syna wciąż nie przyjeżdża.
Od dzieciństwa moja Kasia była niespokojnym duchem. Dziewczynki na podwórku bawiły się grzecznie, a ją zawsze niosło w inne strony.
W szkole orłem nie była, ale i najgorszą uczennicą też nie. Nauczyciele powtarzali, iż największym problemem Kasi jest jej brak cierpliwości i nieumiejętność skupienia się na jednym zadaniu. Zaczynała coś — i gwałtownie traciła zapał.
Po gimnazjum poszła do technikum. Uczyła się na pracownika socjalnego i, ku mojemu zdziwieniu, od razu znalazła zatrudnienie w ośrodku pomocy społecznej. Właśnie wtedy zwolniło się tam jedno miejsce. Kasia wysłała CV, zaprosili ją na rozmowę i przyjęli.
Nie trwało to jednak długo. Do pracy trzeba było wstawać na ósmą, a to dla młodych dziś duży wysiłek. Córka zrezygnowała, stwierdzając, iż łatwiej będzie jej pracować „na telefonie” — sprzedaż, marketing, coś w tym stylu.
Niedługo później poznała Tomka. Przedstawiła mi go słowami: „Mamo, to mój przyszły mąż”. Według mnie za wcześnie — miała dopiero dwadzieścia dwa lata. Ale skoro młodzi się uparli, cóż było robić.
Ustaliliśmy z rodzicami Tomka, iż koszty wesela dzielimy po połowie: my płacimy za salę, oni za jedzenie. My za kamerzystę, oni za wodzireja.
Po ślubie młodzi zamieszkali osobno, w kawalerce, którą z trudem udało się opłacić. Kiedyś nazywało się to „mieszkanie studenckie”, dziś — „studio”.
Na początku nie było łatwo. Kilka razy Kasia dzwoniła do mnie z płaczem, narzekając na męża. Ja tylko słuchałam, rad nie dawałam. Wiem z własnego doświadczenia, iż jeżeli matka zacznie stawać po stronie córki, a potem młodzi się pogodzą, to relacje teściowej z zięciem mogą się zepsuć na zawsze. Lepiej nie mieszać się w cudze małżeństwo.
Po dwóch latach dzieci oznajmiły, iż zostaniemy dziadkami. Michałek urodził się zdrowy i rósł jak na drożdżach. Gdy skończył dwa lata, Kasia i Tomek postanowili przeprowadzić się do Warszawy. „Tam są większe perspektywy” — tłumaczyli.
— Kasiu, a co z Michałkiem? On od jesieni ma iść do przedszkola. Kto w Warszawie będzie go odbierał, jeżeli wy zamierzacie robić kariery? — zapytałam córkę.
Machnęła ręką i powiedziała, iż syna zabiorą później. „Mamo, to tylko na chwilę. Jak się urządzimy, znajdziemy prywatne przedszkole z elastycznym grafikiem. W Warszawie tego pełno!” — zapewniała.
Nie spodobał mi się ten pomysł od początku. Zostawić dom, pracę i — przede wszystkim — dziecko, dla iluzorycznych możliwości w stolicy? Tam takich marzycieli są tysiące, ale tylko nielicznym się udaje.
Kasia i Tomek wyjechali prawie z pustymi rękami, tylko z plecakami. Początkowo dzwonili często, opowiadali, iż wynajęli mieszkanie, szukają pracy, dorabiają drobnymi zajęciami. Po pół roku kontakt stawał się coraz rzadszy.
A Michałek cały ten czas był z nami. Moi swatowie rozchorowali się i w ogóle nie uczestniczyli w życiu wnuka. To ja z nim chodziłam na spacery, do przedszkola, uczyłam go wierszyków i piosenek.
Bardzo kocham tego chłopca, ale zrozumcie mnie dobrze — mam już swoje lata. Chciałabym czasem usiąść w ciszy, poczytać książkę albo po prostu poleżeć na kanapie. A dzieci powinni wychowywać rodzice, nie dziadkowie.
Moja córka jakby zapomniała, iż w rodzinnym mieście czeka na nią nie kotek ani lalka, tylko jej własny syn. Doszło do tego, iż sama zaczęłam do nich dzwonić i pytać, kiedy wreszcie zabiorą Michałka.
Za każdym razem słyszałam: „Już niedługo, mamo, naprawdę niedługo. Jak tylko się urządzimy”. Ale zawsze coś stawało na przeszkodzie: raz przeprowadzka, raz problemy w pracy.
Minął rok, a ja wciąż wychowuję wnuka, podczas gdy młodzi bawią się w dorosłe życie w stolicy. W naszej ostatniej rozmowie dałam im dwa miesiące czasu. jeżeli po syna nie przyjadą — sama go zawiozę. A co dalej, to już ich sprawa. Na mnie niech więcej nie liczą.