Jest nauczycielką, tak wygląda jej dzień: Obrazek psiej mamy, której szczeniaki wyłażą z koszyka

gazeta.pl 4 godzin temu
- Niezadowolony rodzic nie chce przyjąć do wiadomości punktu widzenia nauczyciela. jeżeli coś jest nie po jego/jej myśli, od razu pisze skargę do dyrekcji albo jeszcze dalej, do kuratorium. Najlepiej anonim, bo wtedy nie trzeba się konfrontować z danym nauczycielem. Nauczyciel jest wzywany na rozmowy, choć nie do końca wie w jakiej sprawie, nie może się bronić, bo nie może zapoznać się z treścią skargi - opowiada mi Olga, która od lat pracuje jako nauczycielka. Zdradziła też nieco więcej o swoim zawodzie i tym, co zauważyła u współczesnych uczniów i ich rodziców.Olga jest nauczycielką języka angielskiego w jednej ze szkół muzycznych w dużym mieście. Na co dzień ma do czynienia z uczniami od 7. do 19. Roku życia. Klasy zwykle liczą około 10-20 osób, chociaż zdarzają się takie, w których jest mniej niż 10. Jak przyznaje moja rozmówczyni - z jednej strony to jest super, bo łatwiej dotrzeć do każdego ucznia, z drugiej dzieciaki są "hiperhałaśliwe i często zmęczone", ponieważ na co dzień mają dużo więcej zajęć niż w standardowej szkole. Olga zgodziła się zdradzić nam szczegóły ze swojego dnia pracy. Niektóre mogą wydawać się zaskakujące.
REKLAMA


Zobacz wideo


Marcin Józefaciuk: Nauczyciele nie tylko chcą pieniędzy, oni chcą godnych warunków pracy


"Najpierw nastrajam się do lekcji" Po przyjściu do szkoły odbieram z dyżurki klucz do sali. Mam to szczęście, iż wszystkie lekcje realizowane są w tej samej klasie. To bardzo ułatwia pracę, nie trzeba na każdej przerwie przenosić materiałów, komputera itp. Idę prosto do swojego gabinetu. Odkąd funkcjonują dzienniki elektroniczne, przejście przez pokój nauczycielski stało się zbędne. Staram się być w klasie przynajmniej 15 minut przed lekcją, odpalam laptopa, loguję się do dziennika i sprawdzam, czy pojawiła się nowa korespondencja. Wiadomości od dyrekcji lub innych pracowników czytam od razu, wiadomości od rodziców zostawiam na później, niestety te zwykle wymagają dłuższej odpowiedzi. Nierzadko też potrafią wyprowadzić z równowagi, a tego wolę sobie oszczędzić z samego rana. Przeglądam też gwałtownie swoje notatki i nastrajam się do lekcji.Pierwsze lekcje. "Wejście do sali z nonszalancją" i próby podjadania Wreszcie dzwoni dzwonek. Uczniowie nie spieszą się, opóźniają wejście do sali z adekwatną nastolatkom nonszalancją. Zaczynam od powitania i oznaczenia obecności. To jedyny stały element lekcji, do którego zobowiązuje nas prawo. Muszę przyznać, iż na tym etapie prawie nigdy nie ma stuprocentowej frekwencji. Zawsze są spóźnialscy, to norma. "Mistrzowie" przychodzą choćby 20 minut po dzwonku. To przykre, ale nie odczuwają żadnej skruchy, zawstydzenia tym, iż dezorganizują lekcję, iż nie szanują czasu innych osób. Na pytanie o powód spóźnienia zwykle reagują obrażoną miną i pretensją. Staram się nie poświęcać im czasu, ani uwagi, bo to nie im się moja uwaga należy. Niestety zauważyłam, iż skala tego zjawiska narasta. Ci, którzy przyszli punktualnie w większości są bardzo śpiący i rozkojarzeni. Mam świadomość, iż z jednej strony pewnie dlatego, iż nie zdążyli się jeszcze wybudzić do godz. 8.00, ale z drugiej wiem, iż wielu z nich chodzi spać długo po północy. Część dzieciaków przychodzi do szkoły bez śniadania, próbują coś jeść na lekcji. Kiedy zwracam uwagę, uciekają się do szantażu emocjonalnego, odgrywają scenki, jakby mdleli z głodu. Mają rację, trudno jest się skupić, kiedy żołądek pusty, ale to raczej rola rodziców, by o to zadbać.


Odpadła część lekcji poświęcanej kiedyś na sprawdzenie pracy domowej. Choć żmudna, to według mnie bardzo istotna w procesie nauki języka obcego. Niestety dla ucznia, a często i dla rodzica, jeżeli coś nie jest obowiązkowe, to tak jakby tego nie było. Przestaliśmy więc zadawać takie prace. Przechodzę więc do części merytorycznej lekcji, choć ta, ze względu na spóźnienia jest trochę krótsza z rana.


Nauczyciel w pracy (zdjęcie ilustracyjne) Fot. Wojciech Kardas / Agencja Wyborcza.pl


Pierwsza przerwa. "O wizycie w toalecie można tylko pomarzyć" Następnie, 10 minut przerwy – najczęściej muszę iść na dyżur, dobrze, jeżeli na tym samym piętrze, ale czasami trzeba przejść do innej części szkoły. I tu pojawia się absurdalna sytuacja – zanim uczniowie wyjdą z klasy i ja przejdę na miejsce dyżuru, mijają 2-3 (czasem więcej) minut przerwy, podczas którego to czasu jestem odpowiedzialna za dzieciaki w wyznaczonej części korytarza, mimo iż fizycznie mnie tam nie ma. Ale przecież nie mogę się teleportować. O ewentualnej wizycie w toalecie można tylko pomarzyć. Dzwonek. Koniec przerwy. Znów – jeżeli dyżur mam na innym piętrze lub w innej części szkoły, uczniowie stojący pod klasą są bez opieki. Czasami po drodze ktoś (uczniowie, koleżanki) mnie zatrzyma, by o coś zapytać. Gdyby w tym czasie doszło np. do bójki, pierwsze pytanie rodzica zawsze brzmi: A gdzie był wtedy nauczyciel?! Nie było go, bo nie wiemy, jak można przemieszczać się z prędkością światła. "Sukces edukacyjny" to rzadkość Mijają kolejne lekcje, czasem jest energetycznie, uczniowie współpracują, są aktywni, czuję, iż udało mi się do nich dotrzeć. Mały puzzelek do układanki "sukces edukacyjny". Ale takie dni to rzadkość. Czasem zdarzają się takie zespoły klasowe, iż trudno o miłą atmosferę i wspólne działania. Zwłaszcza młodsze pokolenia – coraz trudniej przywołać ich do porządku i skupienia. Przypomina to obrazek psiej mamy, której szczeniaki wyłażą z koszyka. I kiedy uda jej się wsadzić jednego, dwa kolejne znów wylazły, itd. Podobnie jest z uciszaniem uczniów. Bardzo trudno o cierpliwość w takich sytuacjach, nierzadko puszczają nam nerwy. Bo przecież problemy w szkole to nie jedyne, z jakimi musimy się mierzyć.


Rodzice nie rozumieją, iż grają z nauczycielem do jednej bramki Wiem, tak nie powinno być, w idealnym świecie nauczyciel powinien być zrównoważony, zawsze opanowany i ze spokojem reagować na wybryki uczniów, w końcu to tylko dzieci. W dodatku powinien znać rozwiązanie każdej sytuacji (w końcu od tego jest nauczycielem) i wiedzieć, jak rozwiązywać konflikty klasowe. Do tego rozwiązywać je tak, by wszystkie strony były zadowolone, choćby te, które zawiniły. jeżeli nie, to z dużym prawdopodobieństwem trzeba się będzie zmierzyć z szarżą rodziców. Ci najczęściej nie przyjmują do wiadomości, iż ich "bąbelek" mógłby zrobić coś złego. A już na pewno nie rozumieją, iż adekwatnie gramy do jednej bramki i chodzi nam w zasadzie o to samo – o dobro dziecka/ucznia. Niezadowolony rodzic nie chce przyjąć do wiadomości punktu widzenia nauczyciela. jeżeli coś jest nie po jego/jej myśli, od razu pisze skargę do dyrekcji, albo jeszcze dalej, do kuratorium. Najlepiej anonim, bo wtedy nie trzeba się konfrontować z danym nauczycielem. Nauczyciel jest wzywany na rozmowy, choć nie do końca wie w jakiej sprawie, nie może się bronić, bo nie może zapoznać się z treścią skargi. To wszystko odbywa się bez żadnego wsparcia psychologicznego dla nauczycieli. Brakuje nam nauczycielom zwykłej rozmowy w życzliwej atmosferze i takiego poczucia, iż postępujemy słusznie, iż ktoś jest po naszej stronie. Dyrektor często staje po stronie rodziców, boi się eskalacji problemu i ewentualnych kolejnych kłopotów. Rodzice są bardzo roszczeniowi Kontakty z rodzicami to jedna z moich największych bolączek ostatnich kilku lat. Począwszy od tego, iż rodzice domagają się pisemnego uzasadnienia otrzymanej przez dziecko oceny (niektórzy już w 5 minut po jej wpisaniu do dziennika!) – zwykle tej złej oceny, ale są rodzice, których nie satysfakcjonuje również czwórka. Idźmy dalej, telefony lub SMS-y na prywatny numer nauczyciela w godzinach wieczornych lub w czasie weekendu. Niedawno odebrałam sms w sobotę o 8:30 rano zaczynającego się od słów: Ja przepraszam, iż tak wcześnie i w sobotę, ale… i tu dalej pada pytanie o zdjęcie klasowe. Naprawdę, to jest ta sprawa, która nie może poczekać do poniedziałku i nie można się o nią dopytać przez dziennik? Ja wiem, można nie udostępniać swojego numeru rodzicom, ale w szkole podstawowej jest to bardzo trudne. W sytuacji, gdy dziecko źle się poczuje, zdarzy się coś, co wymaga powiadomienia rodzica, skorzystanie z prywatnego telefonu jest najszybszym i najłatwiejszym rozwiązaniem (wyjście do sekretariatu w czasie lekcji nie wchodzi w grę).


Trudne są też momenty, kiedy trzeba powiedzieć rodzicowi, iż jego/jej dziecko źle się zachowuje . Nie mam na myśli zwykłego przeszkadzania na lekcji, bo takie zachowania są nagminne. Na te reagujemy na bieżąco w czasie lekcji, radząc sobie raz lepiej, raz gorzej. Mam na myśli sytuacje, w których np. dziecko przeklina, wyzywa innych, jest złośliwe, aroganckie, czy agresywne. To są informacje, których wielu rodziców nie chce przyjąć. Wypierają je, reagują agresywnie, czują się zaatakowani przez nauczyciela. Trudno ich przekonać, iż wspólnie możemy zastanowić się jak pomóc dziecku – w ich oczach winny jest nauczyciel. I tu już potrzeba wyższych umiejętności z dziedziny komunikacji interpersonalnej (które to umiejętności oczywiście możemy doskonalić we własnym zakresie, na własny koszt, w prywatnym czasie), by "spacyfikować" takiego rodzica. W przeciwnym razie sprawa eskaluje – dyrektor, kuratorium, lokalne media, you name it. Myślę, a choćby wiem, iż wielu nauczycieli podpisało by się pod moimi uwagami i ma podobne bolączki jak ja. Dlatego do tego zawodu trzeba mieć powołanie, chcieć nauczać i to lubić. W innym przypadku, ciężko jest przetrwać. Jesteś nauczycielem i chciałbyś opowiedzieć nam o swoich przemyśleniach? Chętnie je poznamy. Pisz na: justyna.fiedoruk@grupagazeta.pl. Zachęcamy też do udziału w sondażu
Idź do oryginalnego materiału