Nad morzem nie królują już muszle, tylko Brain Roty
Wybrałam się ostatnio z dziećmi nad morze. Miał być piasek, gofry, trochę wiatru i może jakaś refleksja o przemijaniu, kiedy spojrzę w fale. Ale nie zdążyłam choćby rozłożyć ręcznika, bo z każdej strony zaatakowały nas one. Zabawki.
Oczywiście. Tysiące, miliony zabawek. Piekielnie drogie, piekielnie nieużyteczne. I – co najgorsze – piekielnie pożądane przez dzieci.
Kiedyś była gęś Pipa. Kapibara też się załapała
Pamiętam pierwsze sezony mojego macierzyństwa nad Bałtykiem. Była gęś Pipa – zaskakująco urocza, trochę absurdalna, ale przynajmniej miękka i cicha.
Kapibara też miała swoje pięć minut – znów: plusz, trochę głupkowaty, ale nieszkodliwy. Były jeszcze banany z oczami, jednorożce, alpaki i inne miękkie cuda, które w zasadzie nie robiły nic. I może właśnie dlatego były jeszcze "do zniesienia".
Teraz królują Brain Roty. I wszystko poszło w cholerę
W tym sezonie nad morzem jest już tylko jedno – Brain Rot. Tak się mówi na zabawki i treści, które przyciągają uwagę dzieci jak magnes, ale nie zostawiają w głowie absolutnie nic.
Krzykliwe kolory, błyskające diody, przyciski, które wydają dźwięki przypominające wypadek w fabryce blenderów. Dźwięki są powtarzalne, chaotyczne, absolutnie nie do zniesienia.
Gdyby ktoś chciał mnie torturować w wakacyjnej scenerii – wystarczyłoby puścić mi "Bombardiro Crocodillo i Tralalero Tralala!" przez 40 minut. To titkokowe "filmiki/bajki", które może i nawiązują do językowych gier, ale głównie fascynują dzieci kolorami, hałasem, uzależniającym i powtarzalnym schematem.
Czym jest Brain Rot i dlaczego powinno nas to niepokoić?
Samo pojęcie brain rot (z ang. "zgnilizna mózgu") pochodzi z internetu i odnosi się do treści, które niby bawią, ale w rzeczywistości ogłupiają, męczą układ nerwowy i
powodują ciągłą stymulację bez refleksji.
To są zabawki i filmiki, które nie mają początku ani końca, żadnej historii, sensu, fabuły. Jest tylko bodziec – dźwięk, kolor, ruch, wybuch.
Dla dzieci to jak narkotyk. Bo działa natychmiast. Nie trzeba się skupiać, nie trzeba rozumieć. Wystarczy gapić się i klikać.
To wszystko zalewa stragany. W każdej nadmorskiej miejscowości. Plusz już ledwo się przebija, chyba iż pluszak jest brain rotem – np. pluszowa Kapuczina lub Tralalero Tralala – trójnożny rekin w niebieskich Nike'ach.
Moje dzieci tego chcą. A ja mam ochotę uciec...
Oczywiście moje dzieci chcą wszystkie. Pokazują palcem, krzyczą: "mamo, mamo, popatrz, on gada!". I ja wiem, iż to nie ich wina. Że to kolorowe, śmieszne, inne. Że to wakacje, iż "wszyscy mają".
Ale ja czuję, iż zaraz mi eksploduje głowa. Nie dlatego, iż te zabawki są głupie – ale dlatego, iż cały system podsuwa im głupotę jako rozrywkę, jako coś, co należy mieć, co się opłaca, co "robi zabawę".
I naprawdę nie chodzi o to, żeby być tą matką z krzywą miną, co na wszystko narzeka. Ale ja widzę, iż zamiast kreatywności, zamiast ciszy, zamiast nudy, która rozwija – dzieci dostają migającą, wyjącą zabawkę. I to ma im wystarczyć. To ma być wspomnienie z dzieciństwa. To ma być "fajne".
Otóż nie. Nie jest.
Nie kupiłam. Ale wyszłam zmęczona
Nie, nie kupiłam. Ale nie czuję się "wygrana". Czuję się przytłoczona. Bo wiem, iż jak nie kupię ja, to kupi ciocia, kuzynka, ktoś znajomy. Bo tego się nie da zatrzymać.
I wiesz co? Nad morzem naprawdę można znaleźć muszlę. Albo kamyk w kształcie serca. Można narysować patykiem rybę na mokrym piasku. Ale trzeba najpierw przebić się przez stragan z Bombardiro.
I mieć siłę powiedzieć: "nie" – choćby kiedy wszyscy dookoła mówią "haha, kup mi jeszcze jednego".