To zdarzyło się późnym zimowym wieczorem w małym miasteczku pod Poznaniem. Mąż poszedł na nocną zmianę, a ja zostałam w domu z naszym dwuletnim synem Jackiem. Malec wcale nie chciał iść spać, wiercił się i prosił o jeszcze jedną zabawę. Zmęczona perswazją, pomyślałam: „Dobra, niech się trochę pobawi”, a sama wyszłam do kuchni, żeby zrobić sobie herbatę.
Nie zdążyłam choćby wyjąć kubka, gdy za ścianą rozległ się przerażony płacz. Moment – już biegłam do pokoju dziecięcego. Jaś stał na środku, a jego malutkie ciało trzęsło się od kaszlu i łez.
— Co się stało, synku? Gdzie cię boli? — padłam przed nim na kolana, obejmując go w panice. Nie odpowiadał, tylko płakał coraz głośniej, a kaszel stawał się coraz silniejszy.
Nagle błysnęła mi myśl: może coś połknął! Próbowałam otworzyć mu buzię, ale zaciśnięte szczęki nie pozwalały choćby się zbliżyć. Nie wiedziałam, co robić. Miałam wtedy zaledwie dwadzieścia lat, sama jeszcze prawie dziecko. Ręce mi się trzęsły, serce waliło jak młot. Wołałam go, prosiłam, choćby krzyknęłam – nic. Jaś się dusił. Już tylko charczał i łapał powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg…
Rzuciłam się do telefonu. Wybrałam 999. Nic. Ani dźwięku, ani szumu – tylko grobowa cisza. Raz za razem – ta sama martwa cisza. Komórek nie mieliśmy, na jedną pensję męża i zasiłek ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. Upadłam na kolana, przytuliłam syna i rozpłakałam się jak nigdy wcześniej. Jakby niebo pękało we mnie. Tylko jedna myśl wirowała w głowie: „Boże, proszę, pomóż…”
Nie byłam ateistką, ale i wierzącą też bym siebie nie nazwała. W kościele byłam raz w życiu – jeszcze z babcią. Modlitw nie znałam. Ale w tej chwili zaczęłam rozmawiać z Bogiem – zwyczajnie, po ludzku. Błagałam, żeby ktoś uratował moje dziecko.
I wtedy… zadzwonili do drzwi.
Jak oparzona pognałam do wejścia. Gdzieś tam liczyłam, iż to mąż, może wrócił wcześniej. Ale na progu stał zupełnie obcy mężczyzna, około trzydziestu pięciu lat. Chciał coś powiedzieć, ale widząc mój stan, zastygł.
— Co się dzieje? — zapytał, wpatrując się we mnie z niepokojem.
Jak we mgle zaczęłam mu opowiadać wszystko, nie wpuszczając do środka, nie zastanawiając się. Słuchał w milczeniu, aż w końcu delikatnie mnie odsunął i wszedł do pokoju. Zamarłam bez ruchu, a on już klęczał przed Jackiem, mówił do niego cicho… I stał się cud. Mój syn się uspokoił, oddech stał się równy, kaszel ustał. Wtedy mężczyzna odwrócił się do mnie, otworzył dłoń i pokazał mały czarny przedmiot:
— Koralik.
Od razu wiedziałam, skąd to się wzięło. Tydzień temu, spiesząc się na spotkanie, zerwałam nitkę ulubionych korali. Prawie wszystkie zebrałam – prawie. A jeden, jak się okazało, znalazł mój syn…
Mężczyznę nazywali się Marek. Był lekarzem pogotowia – dziecięcym ratownikiem medycznym. Tamtego wieczoru wracał do domu, gdy nagle jego samochód zgasł pod naszym blokiem. Nie mając przy sobie telefonu, postanowił zapukać do pierwszych drzwi i zadzwonić do znajomego mechanika. Wtedy jeszcze nie było domofonów, klatki były otwarte, a nasze mieszkanie – pierwsze od schodów.
I tak, nie udało mu się wtedy dodzwonić: jak się później okazało, przez awarię linii telefony stacjonarne w całej dzielnicy przestały działać. Ale kiedy Marek, po herbacie, którą ledwo go namówiłam, wyszedł do samochodu – zapalił za pierwszym razem. Bez żadnego wysiłku.
Od tamtej pory wierzę, iż to nie był przypadek. To była odpowiedź. To była pomoc zesłana z góry. Teraz chodzę do kościoła, stawiam świeczki za zdrowie Bożego sługi Marka i za każdym razem, patrząc na syna, przypominam sobie, jak pewnego dnia Bóg wszedł do naszego domu – nie przez sufit, nie z nieba, ale po prostu zadzwonił do drzwi.