27 lutego 2025, dyżur w oddziale ratunkowym szpitala w Warszawie. Kiedy wprowadzono go do przyjęcia, od razu wiedziałem, iż to przypadek zatopienia. Na dworze nie leżał jeszcze pierwszy płatek śniegu, ale niebo przybrało barwę ołowianych obłoków, które groziły burzą. W alejce rozległ się przeraźliwy ryk karetki pogotowia, a w jej dźwięku wyczułem ciężar przywiezionego pacjenta.
Wygląda na to, iż przywieźli coś poważnego mruknął mój kolega, starszy lekarz, wciągając dym papierosa. Drzwi przyjęcia otworzyły się, a na progu stanął mężczyzna z dzieckiem na rękach. Za nimi podążała kobieta, trzymając się za głowę, a jej twarz była blada niczym śnieg w styczniu. Czy naprawdę on żyje? Na pewno? krzyczała, rozpaczą przeszywając ciszę.
W tym ponurym poranku pełniłem dyżur jako chirurg. Nie lubię pracować w weekendy, ale w szpitalu każdy dzień mija szybko, a lekarze przychodzą z pomocą, jakbyśmy wszyscy byli jedną rodziną.
Dokąd mam go zabrać? Proszę, pomóżcie, jesteście żołnierzami medycyny! wyłomował się z rozpaczy ojciec. Wszyscy jakby wybudzeni z letargu, rzucili się do działania.
Rozłóżcie dziecko na kołdrę, natychmiast! zarządził kierownik zmiany, dyżurny chirurg. Sprawdźcie je, a reanimację przygotujmy. Spojrzałem na malucha i nagle zamarzłem. Dwa lata wcześniej miałem podobny dyżur w grudniu, kiedy w okolicach Krakowa przybyła matka z zagubionym synkiem po przedszkolu. Szukaliśmy go po zmroku, aż w końcu odnaleźliśmy go w wykopanym w ziemi przydrożnym strumieniu ubrań nie zmienił, wciąż w niebieskiej kurtce i czerwonym czapeczce.
Jak długo już go mamy? zapytałem ojca. Nie wiem, odpowiedział, znaleźli go sąsiedzi w rowie, jeszcze żywy, a w karetce podawano mu sztuczne oddychanie.
Koleżanki przejęły się dzieckiem, a ja od razu zdjąłem mu czapeczkę i rozpiąłem kurtkę. Oczy były blade, źrenice szerokie, nie reagowały na światło, a puls i oddech były nieobecne.
Woda w płucach? spytałem. Wygląda na to, iż tak. Rozpocząłem sztuczne oddychanie, wpychając powietrze do płuc napełnionych wodą. Położyłem go na brzuch, przycisnąłem kolano i energicznie klaskałem w plecy woda wylewała się z ust. Następnie podłożyłem go na kozetkę, wykonałem trzykrotne uciski klatki piersiowej, starając się przywrócić sercu bicie.
W chłodnym czasie mózg mógł jeszcze nie umrzeć; pamiętałem o przypadkach, gdy ludzie przeżyli pod lawiną po ponad dobę. Zegary na ścianie tykały wolno, dwie, trzy, pięć minut a w końcu coś się zmieniło. Dźwięk przypominał mruczenie kota, który kiedyś był przy mnie.
Nagle chłopiec wydał głęboki, przeraźliwy westchnienie, jakby wyłamywał się z niewidzialnych szponów śmierci.
Natychmiast do intensywnej terapii, trzeba mu zapewnić kontrolowane oddychanie rozkazałem. Pani Jadwiga, czy on żyje? Czy udało się go uratować? zapytała matka, drżąc od szoku. Teraz musimy czekać na pomoc lotniczą medyczną odparłem.
Przeniosłem malucha do oddziału intensywnej terapii. W pokoju panowała napięta cisza; lampki nocne migotały, a respirator pracował na pełnych obrotach. Wąskie źrenice dziecka mrugały, dając nadzieję, iż organizm walczy. Po dwóch godzinach przybyła ekipa medyczna ze specjalistycznym sprzętem. Po dokładnym oględzie stwierdzili, iż mózg uległ nieodwracalnemu uszkodzeniu, proponując wyłączenie aparatu.
Zamknijcie aparat, czekajmy na wynik powiedział lekarz. Zgromadzeni w pokoju zamilkli, bo wbrew ich słowom źrenice wciąż reagowały na światło. Nie zawsze tak jest. Długość czasu po zatopieniu ma znaczenie, a sztuczne oddychanie w karetce nie zawsze działa interweniował inny specjalista.
Możemy spróbować cewnika dziecięcego, macie coś? zapytałem. Mamy, ale czy to coś da? odpowiedział mężczyzna z przybyłej ekipy. Spróbujmy przyznały się kobiety z zespołu. Zanim zdołali wprowadzić cewnik, maluch jakby usłyszał ich głosy strumień żółtawy, jakby wyryty z piasku, rozprysnął się po wszystkich.
Żywy! Żywy! krzyknęli. Zostaniemy jeszcze dwie godziny, potem wyłączymy aparat, a jeżeli samodzielnie oddycha, zabierzemy go ze sobą. Po trzech godzinach Aluś został przetransportowany do szpitala w Gdańsku.
Dwa lata później przypadek Alusi utkwił w mojej pamięci. Pewnego weekendu, kiedy nie planowałem żadnych dyżurów, zadzwonił ktoś pod drzwi. Stał przed nim mężczyzna, którego twarz wydała mi się znajoma.
Nie znamy się? zapytał niepewnie. Przepraszam, może się mylisz, ale lekarzował Pan mnie kiedyś? odpowiedziałem. Czy pamiętasz tego chłopca? dopytał. Zza jego pleców wyłoniła się uśmiechnięta twarz dziecka. Rozpoznałem go od razu to był Aluś.
Aluś? wymamrotałem. Tak, ja, Alex, przyjdź i przywitaj się z lekarzem, który cię ratował. Przepraszamy, iż tak długo nie wracaliśmy. Zgubiły się nam dane, a Ty wciąż podróżujesz po kraju. powiedział chłopiec.
Wpuściłem ich do środka, chociaż wciąż czułem się zaskoczony. Aluś czytał mi wiersze, biegał po pokoju, oglądał moją kolekcję muszelek i nasłuchiwał szumu morza.
Tata powiedział, iż każdy powinien umieć pływać, żeby nie utonąć. Ty potrafisz? zapytał nagle. Oczywiście, umiem odpowiedziałem, a w głosie zabrzmiał lekki śmiech. Szczęśliwego pływania, mały.
Od tamtej pory, będąc chirurgiem w przychodni miejskiej, spotykam się z pacjentami, którzy przypominają mi, iż życie potrafi przyjść nagle i nieoczekiwanie. Dziś, po kolejnej konwersacji z oficerem wojskowym, który przybył z Akademii Wojskowej, zrozumiałem jedną rzecz:
**Lekcja:** choćby gdy los wydaje się zagłuszony w szumie wody i ciszy szpitalnych korytarzy, wytrwałość, współczucie i odrobina nadziei mogą przywrócić oddech temu, co wydawało się już utracone.













