Nasze małżeństwo od lat się sypało. Z roku na rok było tylko gorzej. A dziś jesteśmy o krok od rozwodu. Pierwszy raz wypowiedziałam to słowo w emocjach, podczas zwykłej sprzeczki. Ale wtedy miałam przynajmniej jedno wytłumaczenie – byłam w ciąży. On zaczął przepraszać, uspokajać mnie, a ja – czując, iż „wygrałam” – zmiękłam i wybaczyłam.
Teraz jednak to wszystko jest naprawdę poważne. Kłótnie stały się codziennością. I to już nie były drobne zgrzyty. Główne powody? Kompletny brak zrozumienia, różnice w podejściu do życia i coraz większa przepaść między nami.
Po jednej z kolejnych awantur spakowałam kilka rzeczy i pojechałam z małą do przyjaciółki. On wtedy zmienił zamki i wystawił moje rzeczy. Kiedy po dwóch tygodniach wróciłam, usłyszałam, iż „już tu nie mieszkam”. I zaczęłam szukać nowego dachu nad głową.
Wymiana zamków przelała czarę goryczy. Teraz mieszkamy z córką w wynajętym mieszkaniu. Nie mogę się jednak zdobyć na zaniesienie papierów rozwodowych do sądu. Obserwuję za to, jak mój – jeszcze formalnie – mąż świetnie bawi się w mediach społecznościowych. A ja w tym czasie główkuję, jak zapłacić czynsz.
Byliśmy razem pięć lat. Nasza córeczka ma już trzy. Ostatni rok życia razem przypominał współlokatorstwo. On wychodził rano, zanim wstałyśmy, wracał późno w nocy. Żadnych wspólnych wieczorów, spacerów, świąt, ani choćby weekendów. Co to za rodzina?
Z każdej strony słyszę tylko jedno: „Zachowaj rodzinę”. Ale co to adekwatnie znaczy i dla kogo? Może lepiej, żeby córka widywała tatę raz w tygodniu, ale bez awantur, krzyków i napięć. Może wtedy poczuje się ważna, a nie zbędna.
Nie wiem, co czuję. Potrzebuję czasu. Czas może przynieść odpowiedzi – czy warto jeszcze raz spróbować, czy lepiej po prostu zamknąć ten rozdział i zakończyć to małżeństwo na dobre.