Kocham moje dzieci ale ale nie kocham macierzyństwa. A na pewno absolutnie nie kocham wszystkiego, co wiąże się z macierzyństwem. Po prostu. Uff, napisałam to w końcu na głos, kamień z serca.
Nie lubię tego całego wyrzutu sumienia, który towarzyszy matkom. Bo jak już spędzam z dziećmi dużo czasu i idę na przykład na rower to i tak źle, bo powinnam uczyć je suahili, języki to wszak przyszłość! A w ogóle jak spędzam czas z dziećmi to nie pracuję, co ze mnie za mało ambitny wybryk natury, jaki ja przykład dzieciom daję leniuch!? Tak jest w każdym temacie, do usranej śmierci. Mom shaming w Polsce ma się doskonale i pięknie kwitnie, zamiast chować się głęboko w cień ważniejszych rzeczy niż ocenianie innych przez własny prymat. Niby powinniśmy normalizować fakt, iż wychowanie dziecka w jakikolwiek sposób uznasz za stosowny jest jak najbardziej naturalne, ale nie. ONA wie lepiej! Przecież wie, kiedy jest Ci zimno i z kim masz sypiać, to wiadomo, iż w kwestii dzieci też da poradę, choć nikt nie prosił.
Nie lubię dni, kiedy muszę pracować, a moje dzieci są w domu. Wiem, wiem, moja wina, bo przecież powinnam tak wychować, żeby się same cichutko zajęły nauką francuskiego (jak wyżej: języki to wszak przyszłość), a nie jak te trolle przeszkadzały zapracowanym rodzicom. No cóż, podobnie jak w milionach innych domów i u nas coś poszło nie tak i dzieci cały dzień w domu wołają maaaaamo, ewentualnie walą się po łbach nowo zakupionymi w ramach back to school zeszytami i kłócą się o to, czyj ładniejszy, a mnie ch.j strzela, ten co go to choćby nie mam. Pocieszam się, iż widuję obce bombelki i wiem, iż tylko w necie dzieci są idealne, w innych domach też takie trolle mieszkają, nie oszukacie mnie, mordy.
Nie lubię wszystkich aspektów wakacji, których dzieci mają jakieś 10 tygodni, a starzy, hmmm, dwa. Nie mam babci na wsi do której można bombelki wysłać na miesiąc. Mam za to oferty, ale olaboga półkolonia 7 stówek, obóz 2.5 tysia. Razy trzy. Trochę się te dzieci po dzielni powłóczą ale ileż można? Nie chcę sadzać przed ekranem i robi się problem jak te dziecka zająć, żeby nie jojczyły pół dnia.
Nie lubię kwot, które miesięcznie wydaję na tematy około-dzieciowe. Już dziś sobie żartujemy ze starym, iż jak przestaniemy płacić za szkołę, zajęcia dodatkowe, 3 pary butów razy 3 na sezon, to ja nie wiem, co my będziemy robić ż tymi pieniędzmi. Chyba będziemy na nich spać, ewentualnie używać jako papieru toaletowego. Chwilowo bulimy, aż boli. Aż się zastanawiam, czy serio muszą do tej szkoły chodzić, po co to komu?
Nie lubię tego „zawsze coś”. Albo nie chcą jeść, albo nie chcą się uczyć, albo słuchać, albo wyskoczy im jakaś podejrzana wysypka na dzień przed urlopem, albo w towarzystwie nie potrafią się zachować, albo nie wiadomo co. Jeden etap się kończy, drugi, cięższy, się zaczyna. Bunt czterolatka kończy się wtedy, kiedy zaczyna się bunt pięciolatka. I tak w kółko. A jak nastanie cisza, to dopiero jest przerąbane, chata spalona, włosy ścięte albo gorsze kłopoty. Wyobraźnia dzieci nie na granic. Ale tylko czasami. Nie wtedy, kiedy się trzeba sobą zająć, o nie, nie, nie myśl sobie.
Kocham moje dzieci ale nie kocham macierzyństwa. Takie pranie. Kurna choćbyś nie wiem co robiła, pranie przy dzieciach się nie kończy. Jadę sama na weekend, wracam, mam do wyprania bieliznę. Jadę z dziećmi – mam do prania dwie waliki. Logika, matematyka tu nic nie działa. To milutko przeze mnie zwany efekt bombelka.
Jedzenie. Tak, tak, chodzące przewody pokarmowe. Ale serio, aż tak? Ludzie, trzymajcie mnie, toż to głodne jest cały dosłownie czas. Ciągle. Stale. Pożarłoby konia z kopytami, a na koniec spytało co na deser. A mówił minister, żeby jeść mniej i taniej, ale skąd, nie słuchają.
Nie lubię wszystkich cech dzieci. Wiadomo, testują nas na każdym kroku, przecierają szlaki i naginają granice. Ale o bosze szumiący, kiedy moje dziecko przez cały dzień powtarza mamo to, mamo tamto, mamo, mamo, opowiada mi ciągle tę samą historię, pięć razy gubi wątek, upewnia się po stokroć, czy aby na pewno a) pójdziemy na lody b) pójdziemy dziś na lody c) o której pójdziemy dziś na lody? No nie mam nerwów ze stali i mnie to wpienia. Po prostu. Czuję, iż nie jestem z tym sama, po prostu wiem to. Ale i tak nie pomaga w te dni, kiedy ukochanym osobom mam ochotę wykrzyczeć: zostawcie mnie w spokoju i wybiec z domu strzelając bardzo głośno drzwiami.
Kocham moje dzieci ale absolutnie nie kocham wszystkiego, co wiąże się macierzyństwem. Po prostu. Czy jest na sali ktoś, kto cierpi na tę samą przypadłość? Można się przyznać, razem to zawsze raźniej, nie?
Foto: https://unsplash.com/