Nie mam nic do ludzi, którzy dorabiają sobie, rozdając ulotki. Jest to ich praca, jednak forma agresywnego marketingu bezpośredniego już dawno przestała mnie bawić. Wrzesień to czas, gdy pod szkołą (lub pod przedszkolem) czai się grupa młodych ludzi. Krążą niczym sępy i atakują rodziców oraz dzieci, którzy tylko zbliżą się do furtki lub drzwi placówki.
Niczym magiczny bilet do sukcesu
Pół biedy, jeżeli tylko rozdają ulotki, nie brakuje jednak takich, którzy od razu chcą maila, numer telefonu i deklaracji udziału w zajęciach. Wmawiają, iż wygrałam los na loterii: "przecież próbne zajęcia są darmowe, aż żal nie skorzystać". Najbardziej irytujący są ci, którzy nie przyjmują odmowy. przez cały czas staram się myśleć, iż to ich praca…
Wielu rodziców jednak postrzega to inaczej. Kuszeni atrakcyjną ofertą, daj sobie wmówić, iż ich dziecko tego wszystkiego potrzebuje. W końcu to niepowtarzalna szansa na rozwój. A może jednak wcale nie?
Czy to aż tak potrzebne?
Owszem, zajęcia dodatkowe to bardzo fajna sprawa i moje dzieci też z nich z chęcią korzystają. Zauważam jednak, iż we wrześniu po takich "ulotkowych atakach" zawsze mam myśl, a może coś jeszcze by się przydało. Marketing działa!
Tylko czy dziecko potrzebuje tego aż tyle? Niektóre przedszkolaki mają każdego dnia zajęcia dodatkowe, dzieci wieku szkolnym choćby po kilka dodatkowych lekcji. Zmęczone? Nic z tych rzeczy! – Przecież to nauka przez zabawę! – słyszę nie raz.
Ciekawe hobby, obcy język, programowanie, sport… Dzieci są interesujące i chętne, bo fajna ulotka, bo ciekawie brzmi, bo kolega chodzi, gorzej jeżeli to rodzice chcą zabezpieczyć swoje pociechy na absolutnie każdą sytuację.
Tylko gdzie czas na swobodną zabawę i nicnierobienie? Odkrywanie siebie, odpoczynek? Zastanawiam się, czy jeżeli nie byłoby tej całej wrześniowej nagonki ulotkowej, czy rodzice przez cały czas czuliby taką potrzebę zapisywania dzieci na te wszystkie "atrakcyjne" zajęcia?