Dzisiaj znów o tym myślałam.
Krystyna Kowalska próbowała odejść od męża dwa razy. I za każdym razem wracała. Dla syna.
Pierwszy raz uciekła do rodziców, gdy Tomek zaczął pić po narodzinach Piotrusia. Nie wytrzymała jego upijania się do nieprzytomności — w środku nocy, tuląc malca, wyszła z domu. Mąż dogonił ją na podwórku:
— Gdzie się wybierasz?!
— Jak najdalej od ciebie!
Mama, wiejska pielęgniarka, tylko westchnęła:
— Krysiu, a czego się spodziewałaś, wychodząc za kierowcę ciężarówki? Tam zawsze tak mają — to się nie zmieni.
Nie miała odpowiedzi. Sama wybrała swój los. Poznali się, jak to dziwnie brzmi, w bibliotece. Krystyna robiła tam praktyki, a Tomek przyszedł wymienić książkę.
— Szuka pan czegoś lekkiego? — spytała, patrząc na jego spracowane dłonie.
— Coś o miłości — uśmiechnął się, zaglądając jej prosto w oczy.
Dała mu “Ludzi bezdomnych”. Po kilku dniach wrócił — nie po literaturę.
— Nie skończyłem… Może do kina pójdziemy?
I zgodziła się.
Była wiosna, w głowie — marzenia, w sercu — młodość. Zakochała się. A w tamtych czasach, jeżeli chciało się być razem — szło się do urzędu stanu cywilnego. Tak się stało.
Ślub — skromny, niemal bez gości. Miesiąc później po raz pierwszy ją uderzył — bo za długo rozmawiała z sąsiadem. Potem przyniósł stokrotki i powiedział:
— Wiesz, iż jestem zazdrosny.
— To przeprosiny?
— Nie. To ostrzeżenie.
Spuściła wzrok, wstawiła kwiaty do szklanki. Siniaka pod ustami zamalowała pudrem. Wybaczyła.
Ale gdy urodził się synek, a Tomek zaczął pić na dobre — uciekła. Nie wytrzymała. Przez pół roku błagał, by wróciła, obiecywał, iż się zmieni. I prawie na dwa lata przestał. Ale każdy stres gasił alkoholem — inaczej nie potrafił.
Pewnego dnia, po szczególnie brutalnej kłótni, gdy Tomek rozbił wazon — nie w nią, tylko obok — usiadła w kuchni i zaczęła pisać do siostry:
“Aniu, nie wytrzymuję. Odchodzę. Muszę siebie uratować.”
Zajrzała do pokoju dziecięcego. Piotruś spał, trzymając zabawkowy tir — prezent od taty. Uwielbiał ojca. To było odwzajemnione.
Krystyna podarła list. Pomyślała: jeżeli odejdę — on się rozpadnie. A syn będzie patrzył, jak ojciec się degraduje. Lepiej, żeby nienawidził mnie, niż żeby się go wstydził.
Tomek chyba to wyczuł. Pił mniej. Urodził się drugi syn — Wojtek. Kilka lat żyli cicho, niemal szczęśliwie. Ale ciągi wracały. Po kolejnym wpakował się do domu w półdelirium, a ona powiedziała:
— Już cię nie kocham. Nie potrafię. Nigdy.
— Oszalałaś?
— Nie. Ale zostaniemy razem. Dla dzieci.
Każdego wieczoru sprawdzała, czy chłopcy śpią, kładła na szafce ciężką encyklopedię — na wszelki wypadek — szeptała: “Jeszcze jeden dzień. Nie dla mnie. Dla nich.”
Zmiany nadchodziły powoli. Ale mijały lata, dzieci rosły. Tomek się uspokoił, prawie nie pił. Kraj się walił, sklepy świeciły pustkami. Przeprowadzili się do Poznania, młodszy szedł do szkoły.
Przedsiębiorstwo transportowe, w którym pracował, upadło. Zdesperowany Tomek przyniósł do domu butelkę i postawił na stole.
— Nie — powiedziała stanowczo. — Albo to, albo dzieci.
— Daj spokój.
— Nie dam — chwyciła flaszkę i wylała do zlewu.
Podniósł rękę, ale nie uderzył. Wiedział: jeżeli to zrobi — straci wszystko. Ona nie ustąpi.
W 1995 dostali działkę pod budowę. Pieniędzy brak, pożyczyli od rodziców.
— Sami postawimy dom — niespodziewanie oznajmił.
Nie wierzyła. Ale każde weekendy jeździli na parcelę: on mieszał beton, ona nosiła cegły. Pewnego dnia potknęła się i rozcięła kolano. Podbiegł:
— Co ty, głupia, robisz?!
Ale w głosie miał strach. Prawdziwy.
Dom stanął. Nie od razu. Ale stanął. Gdy pokryli dach, przyniósł szampana. Siedzieli na belkach, pili z plastikowych kubków.
— Ładne, co?
— Nie wierzę — odparła.
Był trzeźwy. Ale miłość nie wróciła.
— Mamo, czemu z nim jesteś? — spytał kiedyś dorosły Piotr. — Przecież jesteście obcy.
— Obiecałam — w zdrowiu i chorobie. I bo potrzebowaliście ojca. choćby takiego. Jak będziesz mieć dzieci — zrozumiesz.
Dziś oboje mają po siedemdziesiątce.
Tomek bawi się z wnukami, a Krystyna myśli: gdybym wtedy odeszła — on by tego nie przeżył. I tych dzieci by nie było. Więc nie na próżno.
Mieszkają w domu, który sami zbudowali. Każde ma swój pokój, swoje filmy. Ona słucha Chopina, on ogląda “Sędziów”. Wiadomości śledzą razem. To ich układ.
Dzieci dzwonią codziennie. Wnuki śmieją się z ramek na ścianach. Niedawno gościła pięcioletnia Zosia. Wdrapała się na kolana i zapytała:
— Babciu, a co to jest miłość?
Na podwórku dziadek równo i metodycznie rąbał drewno. Jak wszystko, co robi od dwudziestu lat.
— To gdy wybaczasz komuś to, czego innym byś nie wybaczyła.
— Jak ty dziadkowi wybaczasz?
Nie spodziewała się tego. W oczach dziewczynki ta sama głębia, co kiedyś u Piotrusia.
— Nie wybaczałam. Po prostu codziennie wybierałam, co jest dla mnie ważniejsze.
— A co jest ważniejsze?
Zaskrzypiały drzwi. Tomek wszedł.
— Ty — odpowiedziała babcia. — Twój tata. Twój wujek. Ten dom. choćby te jego seriale…
Zosia się zaśmiała:
— To jest miłość?
— Nie, skarbie. To jest cierpliwość. A miłość… bywa różna. Prawdziwą jeszcze poznasz.
Tomek wyjrzał z kuchni:
— Herbaty, Krysiu?
— Zaraz naleję — odparła.
To nie miłość. Ale to — coś silniejszego. Czy było warto?
Nie ma odpowiedzi. A może ty ją znasz?