Dziennik: Lekcje ciszy
Gdy Stanisław wszedł do klasy, było ósma rano, a powietrze przesiąknięte było zapachem wilgoci, szkolnej herbaty i starej kredy. Ciężka atmosfera unosiła się jak gęsta mgła, a podłoga skrzypiała pod nogami, jakby narzekała na wczesną porę. Zamknął drzwi i na chwilę zatrzymał wzrok na oknie. Za szybą mżył drobny deszcz, krople osiadały na parapecie, jakby ktoś niedbale rozsmarował szarą akwarelę. Październik za oknem był chłodny, przenikliwy, a w piersi zagnieździła się tęsknota. Zimno było nie tylko na zewnątrz — wślizgiwało się do środka, osiadając w kątach sali, w przerwach między spojrzeniami.
Uczniowie siedzieli cicho. Zbyt cicho. Nie tylko grzecznie, ale jakby zastygli, czujni, jakby przeczuwali nieszczęście lub już o nim wiedzieli.
Stanisław podszedł do tablicy, położył zniszczoną teczkę na biurku, strzepnął z ramion płaszcz, ale nie usiadł. Wydawało się, iż wszedł nie do zwykłej klasy, ale do pomieszczenia, w którym właśnie stało się coś nieodwracalnego — i wszyscy boją się to nazwać. Nie odwracając się, powiedział:
— No więc. Kto mi wyjaśni, dlaczego podręczniki wciąż są zamknięte?
Cisza. choćby ci, którzy zwykle się wiercili, szturchali sąsiada lub szeptali, zasłaniając się zeszytem, siedzieli nieruchomo, jakby ktoś wcześniej nakazał im milczenie. W klasie zawisło napięcie, jak napięta struna, gotowa pęknąć przy najmniejszym dotknięciu. Stanisław odwrócił się. Wszystkie spojrzenia skierowane były nie na niego, ale w kąt — tam, gdzie przy oknie, w ostatniej ławce, siedziała Zosia Kowalska.
Nie płakała. Tylko patrzyła przez okno, gdzie deszcz leniwie spływał po szybie, pozostawiając mętne smugi. Jej twarz była nieruchoma, jak wyrzeźbiona z wosku. Na ławce leżał dzienniczek, otwarty na pustej stronie, jakby chciała coś napisać, ale ręka jej nie posłuchała. Obok — długopis bez nakrętki, ten sam, którym nerwowo klikała podczas sprawdzianów. I nic więcej. Żadnego zeszytu, podręcznika, piórnika. Tylko torba na podłodze, niedbale rozpięta, z wystającym rogiem jakiejś kartki — jak niedokończona myśl, utknięta w przeszłości.
Stanisław poczekał. Potem powoli podszedł do niej. Rzucił przez ramię:
— Reszta — otwiera fizykę. Zadanie trzecie, czytamy uważnie.
Usiadł obok Zosi. Nie drgnęła. Siedziała, jakby był cieniem, niewidzialnym.
— Co się stało?
— Nic — odpowiedziała ledwo słyszalnie. Głos miał kruchy, jak cienkie szkło, gotowe pęknąć przy najmniejszym nacisku. Każde słowo brzmiało, jakby mogło być ostatnim.
Nie nalegał. Po prostu został przy niej. W milczeniu. Potem nachylił się, ostrożnie wyjął z jej torby zeszyt i położył przed nią. Nie pytał, nie patrzył w oczy. Nie opierała się. Tylko jej dłonie spoczywały nieruchomo na kolanach, jak u posągu.
— Kowalska — powiedział cicho — jeżeli coś jest nie tak, możesz powiedzieć. Nie trzymaj tego w sobie. To nie znika. Kłębi się jak ciężar.
Zmarszczyła brwi. Usta lekko drgnęły. Odwróciła się do niego — ledwo, prawie niezauważalnie.
— A pan co powie? Jak wszyscy? „Jesteś silna, trzymaj się”? Albo zacznie wypytywać, co się dzieje w domu, dlaczego mama nie wstaje z łóżka? A potem doda: „Dzieciństwo to najlepszy czas, doceniaj je”? Śmieszne, prawda? Doceniać. Kłaść się spać i myśleć, żeby tylko nie usłyszeć, jak płacze w pokoju obok. Albo jak sąsiad krzyczy i rzuca talerzami. Albo jak lodówka huczy, a w środku tylko puste półki. To, pana zdaniem, najlepszy czas?
Jej głos był spokojny, ale wyczerpany. Jakby powtarzała słowa, które wypowiedziała już tysiąc razy — w myślach, we snach, w samotności.
Stanisław milczał. Spojrzał na jej dzienniczek, gdzie na marginesach były narysowane domy — samotne, bez światła w oknach. Jeden z nich był przekreślony, jakby zawalił się.
Cicho powiedział:
— Czasem milczenie to wyjście. Ale nie ratunek.
Zosia podniosła oczy. Nie było w nich łez. Tylko upór i zmęczenie — to, które przychodzi nie z jednej nieprzespanej nocy, ale z życia zbyt dorosłego dla dziecięcego serca.
— Pan wie, jak to jest — wracać do domu i udawać, iż wszystko w porządku? Kiedy ojciec odszedł, mama po prostu się wyłączyła, a ty gotujesz zupę z tego, co zostało, bo choćby na chleb nie ma złotówek? I uśmiechać się w szkole, bo trzeba, bo jeżeli nie ty, to kto? A potem słuchać, jak za ścianą krzyczą, i czekać, aż w końcu przyjedzie pogotowie, bo wiesz: prędzej czy później przyjedzie. Pan wie, jak to jest?
Mówiła cicho, ale jej głos dźwięczał jak napięta struna — nie od gniewu, ale od ciężaru, który zbyt długo dźwigała.
Stanisław patrzył na nią i milczał. Nie oczekiwała odpowiedzi.
— Mam trzynaście lat. A już wiem, iż nikt nie przyjdzie z pomocą. Wszyscy tylko mówią poprawne słowa, kiwają głowami, obiecują. A potem znikają. Nie chcę, żeby pan też zniknął. I nie trzeba mi litości. Litość to, gdy patrzy się z góry. Ja nie jestem niżej.
Skinął głową. Potem wstał.
— Nie patrzę z góry. I nie zniknę. Będę tutaj. Codziennie o ósmej. To wszystko, co mogę dać. I jeszcze — barszcz. Nie z pustki.
Spuściła wzrok. Szybko, jakby bała się uwierzyć.
— Jaki barszcz?
— Z mięsem, burakami, kapustą. Prawdziwy. Ugotuję w domu. Przyniosę. jeżeli nie masz nic przeciwko.
— jeżeli pan przyniesie — cicho powiedziała — pozmywam naczynia. Naprawdę.
Chciał powiedzieć coś jeszcze. Coś ważnego. Ale zamilkł. Czasem milczenie to też obietnica, jeżeli jest w nim ciepło.
Na tablicy zaskrzypiała kreda. Ktoś z uczniów zaczął przepisywać zadanie. Życie toczyło się dalej — nie głośniej, nie ciszej, tylko tak, jak umiało.
Stanisław wrócił doZosia powoli otworzyła zeszyt i zaczęła pisać, jakby każde słowo było krokiem w stronę światła.