Lekkość ciążących rzeczy

polregion.pl 1 dzień temu

Nieważna ciężkość

Na pierwszy rzut oka nikt nie podejrzewałby, iż z Kacprem coś jest nie tak. Wysoki, wysportowany, z precyzją w każdym ruchu, wyglądał na człowieka, który ma życie pod kontrolą. Ubranie zawsze nienaganne: ciemny płaszcz, wyprasowane koszule, buty wypastowane na lustrzany połysk. Każdy poranek wyglądał tak samo: kawa z małej kawiarni w centrum Krakowa, lekkie skinienie głową dla baristki, która znała jego zamówienie na pamięć, potem poranny bieg wzdłuż Wisły, gdzie spotykał tego samego starszego pana w zniszczonej czapce, truchtającego swoją trasę. Później praca w biurze projektowym, gdzie kreślił plany budynków z taką precyzją, jakby próbował zbudować dla siebie nienaruszalną twierdzę, bez pęknięć i słabych punktów. Wszystko było idealne. Poza jednym.

Rankami w klatce piersiowej czuł ucisk, jakby ktoś położył na niej zimny, granitowy głaz. Nie ból – po prostu ciężar, który utrudniał pełny oddech. Nie fizyczny, tylko głęboko ukryty, jakby powietrze nasiąkło ołowiem, a w nim rozpuszczał się niepokój, bez powodu i nazwy. Świat wokół był taki sam: te same ulice, te same twarze, ten sam rytm. Ale w tej codzienności czaiło się coś złowieszczego, jakby każdy dzień powtarzał się nie z wyboru, ale z przymusu, z rozpędu, od którego nie dało się uciec. Kacper nauczył się milczeć na ten temat. „Po prostu zmęczenie” – mówił sobie, unikając własnego spojrzenia w lustrze. Albo, w ostateczności, „pogoda”. To było łatwiejsze niż grzebać w prawdzie. W czym dokładnie – nie wiedział. Albo bał się dowiedzieć.

W pracy szanowano go. Nigdy nie przekraczał terminów, oddawał projekty na czas, perfekcyjne. jeżeli klient czegoś nie akceptował, Kacper w ciszy przerabiał, bez śladu irytacji czy urazy. Nie kłócił się. Nie protestował. Po prostu zaczynał od nowa, z tą samą chłodną precyzją. Cisza była jego tarczą. Cisza oznaczała kontrolę. Nauczył się tej zasady już w dzieciństwie. Zbyt wcześnie. Gdy za głośne słowa następowały ciężkie kroki ojca i grobowa cisza za drzwiami pokoju matki. Gdy nauczył się kaszleć bezdźwięcznie, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Ten nawyk – rozpływania się, nie pozostawiania śladów – wsiąkł w niego jak zapach starego domu. Prawie na zawsze.

Pewnego wieczoru, wracając do domu przez wilgotne ulice, zauważył staruszkę pod drzwiami sąsiadki. Stała zgarbiona, bezskutecznie próbując trafić kluczem do zamka. Jej palce drżały, jakby słuchały nie jej, ale jakiegoś wewnętrznego niepokoju. Kacper rozpoznał ją – Jadwiga Nowak, samotna emerytka z pierwszego piętra. Ostatnie miesiące nie widywał jej ani na podwórku, ani na klatce schodowej. Jakby stała się cienią, częścią starych murów. Podszedł, cicho zaproponował pomoc. W milczeniu podała mu klucze, jej wzrok był pusty, ale w tej pustce mielek dziecięca bezbronność, jak u dziecka zaskoczonego niespojrzeniem. Kacper poczuł, jak coś w sobie drgnęło. Jej cisza krzyczała głośniej niż słowa.

W jej mieszkaniu czuć było lekami i zwiędzonymi kwiatami, powietrze było gęste, jak w pokoju, gdzie czas się zatrzymał. Pomógł jej dotrzeć do starego fotela, delikatnie podtrzymując za łapiesz, i już miał wyjść, gdy nagle szepnęła, patrząc w podłogę:

„A u pana w domu wieczorem świeci się światło?”

Pytanie było dziwne, niemal absurdalne, ale ciąło jak nóż. Kacper nie odpowiedział. Nie umiał. Wyszedł, ale następnego ranka, stojąc przed lustrem, po raz pierwszy zauważył własne oczy. Nie zmęczone, nie smutne – puste. Jakby nie zostało w nich niczego poza odbiciem.

Pojechał do pracy, ale w końcu skręcił w inną stronę. Wsiął w tramwaj i jechał bez celu, patrząc, jak za oknem migają szary budynki, mokry asfalt, twarze przechodniów. W miejskim gwaru – w strzępach rozmów, szorze kół, dzwonieniu tramwajów – nagle przypomniał sobie ojca. Jak godzinami wpatrywał się w ścianę, jakby oczekiwał odpowiedzi. Jak matka poruszała się po kuchni, naciągając uśmiech, zimny jak zimowy dzień. Jak w domu panował spokój – nie przytulny, ale duszający, jak przed burzą, gdy każdy dźwięk wydawał się zbędny. Kacper, jeszcze chłopiec, zdecydował, iż tak właśnie żyje. Bez hałasu. Bez zawracania głowy. Bez bycia widoczym. Bez bycia.

Wysiadł na nieznanym przystanku i ruszył przed siebie. Deszcz zostawił kałuże, ludzie spieszyli się, chowając pod parasolami. Szedł, aż zatrzymał się przed budynkiem, który rozpoznał. Szpital. Poradnia zdrowia psychicznego. Kiedyś przywieźli tu jego matkę. Miał czternaście lat i nikt nie wyjaśnił dlaczego. Powiedziano mu tylko – „nerwy”. Nie pytał. Przyniósł jej mandarynki w siateczce, a ona patrzyła przez niego, jak przez szybę, nie dotykając owoców. Wtedy obiecał sobie: z nim tak nie będzie. Będzie silniejszy. Niewidzialny dla bólu.

Wszedł do rejestracji. Zapach środków dezynfekcyjnych uderzył go w nos, cisza była napięta jak struna. Spojrzał na tabliczki i po raz pierwszy w życiu powiedział głośno:

„Potrzebuję pomocy.”

Nie krzyczał, nie płakał. Po prostu wypowiedział te słowa – spokojnie, jakby kreślił linię na projekcie. Ale wewnątrz coś pękło, jak stara skorupa lodu, i pierwszy raz od lat wziął głębszy oddech.

Minęły dwa miesiące. Wrócił do pracy. Te same ściany, ci sami koledzy, ta sama kawa z automatu. Ale coś się zmieniło. Teraz czasem zostawał po godzinach nie po to, by uciec w obowiązki, ale dlatego iż chciał doprowadzić projekt do perfekcji. Znów zaczął słuchać muzyki – nie jako tła, ale w skupieniu, zamykając oczy, jakby uczył się na nowo czuć. Wziął kota – rude, bezczelne zwierzę, które spało na jego rysunkach i budziło go, szturchając mokrym nosem w policzek. Czasem wpadał do Jadwigi Nowak – po prostu napić się herbaty, pogadać o starych filmach czy książkach, które oboje czytali w młodości. Coraz częściej sięJej uśmiech, choć nieśmiały, przypomniał mu, iż choćby w najciemniejszym pokoju można zapalić choćby najmniejsze światło.

Idź do oryginalnego materiału