Maria Wiśniewska skończyła sześćdziesiąt lat. Ważna data, poważny jubileusz. Całe życie pracowała jako wykładowczyni na uniwersytecie, wychowała jedyną córkę, Magdalenę, na uczciwą, samodzielną i, jak się jej wydawało, mądrą kobietę. Po przejściu na emeryturę stała się szczególnie samotna i, jak wiele kobiet w jej wieku, coraz częściej mówiła swojej córce: „Magda, czas już na dziecko. Chcę mieć wnuki.” Niby nic wielkiego — po prostu matczyne pragnienie. Magdalena uśmiechała się, zbywała matkę, aż nagle… rzeczywiście postanowiła spełnić jej marzenie.
Jej mąż, Krzysztof, był programistą — odnoszącym sukcesy, dobrze zarabiającym. Magdalena również była energiczną, przedsiębiorczą kobietą, zawsze w ruchu. W ciągu dwóch lat małżeństwa zdążyli założyć własny sklep internetowy, zamknąć go, pojechać autostopem po Europie, wziąć udział w festiwalu motocyklowym, pomieszkać kilka miesięcy w hostelu w Portugalii, jeździć po Polsce na rowerach i spędzić Sylwestra na kempingu. Magda nie nosiła spódnic, nie była fanką makijażu, a Krzysztofa poznała na letnim festiwalu muzycznym gdzieś pod Wrocławiem, nad Odrą.
Gdy matka ponownie zaczęła temat wnuków, Magdalena niespodziewanie się nie sprzeciwiła. Wkrótce, na jubileuszu Marii Wiśniewskiej, padł toast, który zapamiętała na całe życie: „Mamo, zostaniesz babcią!” Łzy szczęścia, blask w oczach — wszystko to było. Od tego momentu żyła marzeniami — dziergała buciki, kupowała śpioszki, czytała w internecie, jakie zabawki edukacyjne są potrzebne noworodkom. A Magdalena i Krzysztof żyli dalej jak wcześniej — podróże, spotkania, wystawy, nowe projekty. Magda choćby nie miała zamiaru siedzieć w domu. Ciąża przebiegała łatwo, więc mówiła: „Nie jestem chora, po prostu w ciąży.”
Problemy zaczęły się w siódmym miesiącu, gdy nie wpuszczono jej do samolotu lecącego do Indii. Magdalena była rozczarowana nie mężem, który poleciał sam, ale liniami lotniczymi. „Koszmarny serwis” — narzekała.
Urodził się chłopiec, któremu dali na imię Jarek. Jasnowłosy, niebieskooki — prawdziwy aniołek. Maria Wiśniewska płakała ze szczęścia. Ale euforia nie trwała długo. Już w szpitalu Magdalena oświadczyła: „Nie będę karmić piersią. Niech się do mnie nie przyzwyczaja. Chcę żyć własnym życiem.” Już wcześniej umówiła się z agencją na znalezienie niani. ale matka spojrzała na nią takim wzrokiem, iż Magdalena zamilkła. „Niania — tylko po moim trupie,” powiedziała Maria stanowczo. I tak się zaczęło.
Od trzeciego miesiąca Jarek stał się codzienną częścią życia babci. Przyjeżdżała do nich jak do pracy: rano — do mieszkania, wieczorem — do siebie. Zmieniała pieluszki, karmiła, kąpała, usypiała. Wszystko dla wnuka. Pewnego dnia Krzysztof otrzymał telefon: znajomi sprzedawali dom w Tajlandii za okazyjną cenę. Szansa. On i Magda wyjechali, zostawiając dziecko z babcią „na tygodniowy urlop”.
Minął tydzień. Potem miesiąc. Potem dwa. Magdalena nie wróciła. Pojawiła się prawie po roku, gdy Jarek miał już rok. Przyjechała, spędziła z nim dwa dni i znów zniknęła — „w interesach”. Na pożegnanie pocałowała syna w czubek głowy i wręczyła babci pieniądze. „Wrócimy, gdy będzie miał pięć lat. Ty zatrudnij nianię, nie męcz się.”
Ale Maria Wiśniewska odmówiła. Nie widziała w swoim wnuku „tymczasowego ciężaru”. Stał się sensem jej życia. Wstawała z nim, kładła się obok, szeptała bajki, uczyła pierwszych słów. Tak, było jej ciężko. Tak, wiek. Ale przecież serce się nie starzeje.
Teraz codziennie jest z nim — na placu zabaw, na spacerze, u lekarza dziecięcego. A Magda przesyła zdjęcia z plaży, z surfingu, z koktajlami, „nowe horyzonty” w swoim życiu. Tylko iż w tych horyzontach nie ma Jarka. Ale babcia jest pewna: pewnego dnia zrozumie, kto naprawdę był obok. Bo wnuków nie daje się na jubileusz. One przychodzą na świat, żeby je kochać.