Maria prosiła o wnuki… Podarowali jej je na sześćdziesiąte urodziny, a sami wyjechali daleko, daleko.
Maria Kowalska świętowała swoje sześćdziesiąte urodziny. Ważna rocznica, poważny jubileusz. Całe życie pracowała jako wykładowczyni na uniwersytecie, wychowała jedyną córkę Annę, która wydawała jej się uczciwa, niezależna i mądra. Po przejściu na emeryturę poczuła się bardzo samotna i jak wiele kobiet w jej wieku coraz częściej mówiła do córki: „Ania, urodź. Czas już. Chcę wnuki”. Wydawać by się mogło, iż to nic strasznego – po prostu matczyne pragnienie. Anna odpowiadała uśmiechem, machała ręką, aż nagle… naprawdę postanowiła podarować mamie wnuka.
Jej mąż, Piotr, był programistą – odnoszącym sukcesy i z dobrą pensją. Anna również była zaradną osobą: aktywna, energiczna, zawsze coś się działo. W ciągu dwóch lat małżeństwa zdążyli otworzyć własny sklep internetowy, zamknąć go, pojechać autostopem po Europie, być na festiwalu rowerowym, mieszkać kilka miesięcy w hostelu w Hiszpanii, podróżować po Polsce na rowerach i świętować nowy rok na kempingu. Anna nie nosiła spódnic, nie lubiła kosmetyków i poznała Piotra na letnim festiwalu muzycznym pod Warszawą, nad Wisłą.
Kiedy matka ponownie zaczęła rozmowę o wnukach, Anna niespodziewanie nie zaprzeczyła. A niedługo na jubileuszu Marii Kowalskiej padł toast, który zapamiętała na całe życie: „Mamo, zostaniesz babcią!” Łzy w oczach, szczęście, iskra w oczach – wszystko to było. I od tego momentu żyła marzeniami – robiła na drutach buciki, kupowała śpioszki, w internecie czytała, jakie zabawki są potrzebne noworodkom. A Anna z Piotrem dalej żyli po swojemu – wyjazdy, spotkania, wystawy, nowe projekty. Anna choćby nie zamierzała siedzieć w domu. Ciąża przebiegała dobrze, a ona mówiła: „Nie jestem chora, tylko w ciąży”.
Problemy zaczęły się w siódmym miesiącu, kiedy nie wpuszczono jej na pokład samolotu lecącego do Indii. Anna była zła nie na męża, który poleciał sam, ale na linię lotniczą. „Okropna obsługa” – narzekała.
Urodził się chłopczyk, którego nazwali Jakubem. Jasnowłosy, niebieskooki – prawdziwy aniołek. Maria Kowalska płakała ze szczęścia. Ale euforia nie trwała długo. Już w szpitalu Anna oznajmiła: „Nie będę karmić piersią. Niech się do mnie nie przyzwyczaja. Chcę żyć swoim życiem”. Już wcześniej umówiła się z agencją na znalezienie niani. Ale matka spojrzała na nią takim wzrokiem, iż Anna zamilkła. „Niania? Tylko po moim trupie”, powiedziała Maria stanowczo. I tak to się zaczęło.
Od trzeciego miesiąca życia Jakub stał się codzienną częścią życia babci. Dojeżdżała do ich mieszkania jak do pracy: wcześnie rano – tam, późnym wieczorem – do domu. Zmieniała pieluchy, karmiła, kąpała, kładła do snu. Wszystko dla wnuka. I pewnego dnia Piotr otrzymał telefon: znajomi sprzedawali dom w Tajlandii za bezcen. Okazja. Razem z Anną polecieli, zostawiając dziecko z babcią „na tydzień”.
Minął tydzień. Potem miesiąc. Potem dwa. Anna nie wróciła. Pojawiła się prawie rok później, gdy Jakub miał już rok. Przyjechała, spędziła z nim dwa dni i zniknęła ponownie – „załatwiać sprawy”. Na pożegnanie pocałowała syna w głowę i przekazała babci pieniądze. „Wracamy, gdy będzie miał pięć lat. Na razie zatrudnij nianię, nie męcz się”.
Ale Maria Kowalska odmówiła. Nie widziała wnuka jako „tymczasowego ciężaru”. Stał się jej sensem życia. Wstawała z nim, kładła się obok, szeptała bajki, uczyła pierwszych słów. Tak, było jej ciężko. Tak, wiek. Ale przecież serce się nie starzeje.
Teraz codziennie jest z nim – na placu zabaw, na spacerach, u lekarza dziecięcego. A Anna przesyła zdjęcia z plaży, surfing, koktajle, „nowe horyzonty” w życiu. Tylko w jej horyzontach nie ma Jakuba. Ale babcia jest pewna: kiedyś zrozumie, kto naprawdę był przy nim. I choć rodzice są daleko, ma kogoś, kto nigdy go nie opuści.
Bo wnuki nie są prezentami na jubileusz. Rodzi się je, by kochać.