„Mama siedzi nam na karku” — gdy to przeczytałam, zrobiło mi się zimno w środku.
W moim dwupokojowym mieszkaniu od lat mieszkał mój syn Jakub wraz z rodziną. Po ślubie praktycznie od razu wnieśli się do mnie z walizkami i okrzykami „mamo, pobędziemy u ciebie tylko chwilę!”. Minęło ponad dziesięć lat. Razem przeżywaliśmy narodziny każdego dziecka, znosiłam choroby maluchów, nieprzespane noce i codzienny hałas jak na dworcu.
Synowa Kinga była na urlopie macierzyńskim raz, potem drugi, w końcu trzeci. Gdy dzieci chorowały, albo ona, albo ja brałyśmy zwolnienie i opiekowałyśmy się nimi na zmianie. O sobie wtedy w ogóle nie myślałam: domowe obowiązki, krzyki, pieluchy, odgrzewane kotlety, poplamione ściany. A w środku – ani chwili spokoju, samotności, odpoczynku. Tylko wyrzuty: „przecież jesteś babcią”.
Odliczałam dni do emerytury jak więzień do wyroku. Wydawało mi się, iż wreszcie będę mogła trochę pożyć dla siebie. I tak, pierwsze pół roku po przejściu na emeryturę naprawdę było jak sen. Ale ten sen gwałtownie się skończył.
Co rano wstawałam o szóstej, odwoziłam syna i synową do pracy, wracałam, karmiłam wnuki, odprowadzałam jedno do przedszkola, drugie do szkoły. Z najmłodszą bawiłam się w parku, potem gotowałam obiad, prałam, sprzątałam, a wieczorem – szkoła muzyczna, odrabianie lekcji, bajki na dobranoc. Wszystko co do minuty.
Czasem w nocy, gdy dzieci wreszcie zasypiały, pozwalałam sobie na luksus – książkę lub haftowanie. To zawsze było moją cichą przyjemnością. Pewnej nocy, porządkując rzeczy, dostałam sms od syna. Przeczytałam i zamarłam.
„Mama siedzi nam na karku – pisał do kogoś – a my jeszcze musimy ładować w jej leki”. Przewertowałam te słowa kilka razy. Najpierw pomyślałam – pomyłka. Ale potem dotarło do mnie: nie do mnie wysłał tę wiadomość. Te słowa wypaliły mi się w pamięci. Jak nóż w plecy.
Nic nie powiedziałam. Nie urządzałam scen, nie rozpłakałam się. Po prostu w milczeniu wynajęłam pokój w sąsiedniej dzielnicy. Powiedziałam im, iż chcę mieszkać sama – „będzie wygodniej”. Ale każdy czynsz pochłaniał prawie całą moją emeryturę. Żyłam z makaronu i herbaty, ale za to – na swoim.
Kiedyś, jeszcze przed emeryturą, kupiłam sobie laptopa. Synowa śmiała się: „Po co ci to, mamo, przecież choćby klawiszy nie odróżniasz”. A ja się nauczyłam. Znajoma córki pokazała mi podstawy i zaczęłam wstawiać zdjęcia swoich haftów do sieci.
Najpierw tylko dzieliłam się pracami, potem koleżanki z dawnego biura zaczęły prosić, żebym coś dla nich zrobiła. Później – dla ich znajomych. Aż w końcu sąsiadka poprosiła, bym nauczyła jej wnuczkę haftować za drobną opłatą. Tak znalazłam pierwsze uczennice – trzy dziewczynki. Skromne pieniądze, ale uczciwe. I najważniejsze – znów czułam się potrzebna, ale nie zobowiązana.
Nie prosiłam już syna o nic. Nie upokarzałam się. Nie dzwoniłam. Czasem widujemy się na rodzinnych spotkaniach, ale rozmawiamy tylko o pogodzie i przepisach. Nie chowam urazy. Po prostu nie potrafię żyć tam, gdzie jestem traktowana jak ciężar.
Teraz mam swoją małą przestrzeń. Pachnie tu lawendą, a nie dziecięcymi skarpetkami. Na ścianach wiszą moje obrazy, nie bazgroły wnuków. A w sercu – może nie ma spokoju, ale przynajmniej mam szacunek do samej siebie.
Nie chciałam wojny. Chciałam wdzięczności. Albo choć szczerości. Ale jeżeli syn uważa, iż żyłam na jego koszt, niech teraz żyje beze mnie. A ja przeżyję bez niego.