„Mama siedzi nam na karku” – gdy to przeczytałam, zamarłam w środku.
W moim dwupokojowym mieszkaniu od lat mieszkał mój syn Tomasz wraz z rodziną. Zaraz po ślubie wtargnęli do mnie z walizkami i okrzykami: „Mamo, pobędziemy u ciebie tylko chwilę!”. Minęło ponad dziesięć lat. Przeżyłam z nimi narodziny każdego dziecka, znosiłam dziecięce choroby, nieprzespane noce i codzienny hałas jak na dworcu.
Synowa Kasia była na macierzyńskim raz, potem drugi, potem trzeci. Gdy dzieci chorowały, ona albo ja brałyśmy zwolnienie i opiekowałyśmy się nimi na zmianę. O sobie nie myślałam wcale: pranie, krzyki, pieluchy, odgrzewane kotlety, pobazgrane ściany. W środku – ani ciszy, ani prywatności, ani odpoczynku. Tylko wyrzuty: „Jesteś przecież babcią”.
Odkładałam każdy dzień do emerytury jak skazany wyrok. Wydawało się, iż wreszcie zacznę żyć dla siebie. I tak, pierwsze pół roku po przejściu na emeryturę było jak sen. Ale sen gwałtownie się skończył.
Codziennie wstawałam o szóstej, odwoziłam syna i synową do pracy, wracałam, karmiłam wnuki, odprowadzałam jednego do przedszkola, drugiego do szkoły. Z najmłodszą wnuczką chodziłam na spacer, potem gotowałam obiad, prałam, sprzątałam, a wieczorem – szkoła muzyczna, odrabianie lekcji, bajki na dobranoc. Wszystko co do minuty.
Czasem nocą, gdy dzieci w końcu zasypiały, pozwalałam sobie na luksus – książkę lub haft. Haftowanie zawsze było moją cichą radością. Pewnej nocy, przeglądając rzeczy, dostałam SMS od syna. Przeczytałam i zdrętwiałam.
„Mama siedzi nam na karku – pisał do kogoś – a my jeszcze musimy płacić za jej leki”. Przeczytałam kilka razy. Najpierw pomyślałam, iż to pomyłka. Ale potem zrozumiałam: nie do mnie miała trafić ta wiadomość. Te słowa wryły mi się w pamięć. Jak nóż w plecy.
Nic nie powiedziałam. Nie urządziłam awantury, nie rozpłakałam się. Po prostu wynajęłam pokój w sąsiedniej dzielnicy. Powiedziałam im, iż chcę żyć sama – „będzie wygodniej”. Ale czynsz pochłaniał prawie całą emeryturę. Żyłam z makaronu i herbaty, ale za to na swoim.
Kiedyś, jeszcze przed emeryturą, kupiłam sobie laptopa. Synowa śmiała się: „Na co ci to, mamo, przecież nie znasz się na tych guzikach”. Ale nauczyłam się. Koleżanka córki pokazała mi podstawy, więc zaczęłam wrzucać zdjęcia swoich haftów do sieci.
Najpierw tylko dzieliłam się pracami, potem koleżanki z dawnej księgowości prosiły, bym coś dla nich zrobiła. Potem – ich przyjaciółki. Aż pewnego dnia sąsiadka poprosiła, bym za skromną opłatą nauczyła haftować jej wnuczkę. Tak zyskałam pierwsze uczennice – trzy dziewczynki. kilka złotych, ale uczciwie. I najważniejsze – znów czułam się potrzebna, ale nie zobowiązana.
Nie prosiłam już syna o nic. Nie upokarzałam się. Nie dzwoniłam. Czasem widujemy się na rodzinnych spotkaniach, ale rozmawiamy tylko o pogodzie i przepisach. Nie chowam urazy. Po prostu nie potrafię już żyć tam, gdzie jestem ciężarem.
Teraz mam swój mały kąt. Pachnie tu lawendą, a nie dziecięcymi skarpetkami. Na ścianach wiszą moje obrazy, nie rysunki wnuków. A w sercu – może nie spokój, ale przynajmniej szacunek do samej siebie.
Nie chciałam wojny. Chciałam wdzięczności. Albo przynajmniej szczerości. Ale jeżeli syn sądzi, iż żyłam na jego koszt, niech teraz żyje beze mnie. A ja bez niego.