„Mamo, przeżyliśmy razem piętnaście lat, ale może nie powinniśmy mieć trojga dzieci” — te słowa usłyszała od swojego syna…
Gdy Elżbieta Kowalska usłyszała je z ust swojego trzydziestosześcioletniego syna Marcina, poczuła, jak ziemia usuwa się jej spod nóg. Jak to możliwe? Jak jej ukochany syn, duma jej życia, jej opoka i radość, mógł wypowiedzieć coś takiego? Przypomniała sobie, jak przez całą młodość cierpiał przez Kingę — tej dziewczyny, która w szkole zatruwała mu życie, robiła podchody, śmiała się, rozpuszczała plotki. A teraz zamierza dla niej zburzyć wszystko — rodzinę, dzieci, lata, całe życie.
Elżbieta pamiętała każdy szczegół. Jak Kinga w szkole knuła przeciwko jej synowi, jak on znosił to w milczeniu, choć trenował judo i mógł dać odpór. Ale był dobrze wychowanym chłopcem, sprawiedliwym. choćby wtedy, gdy sama gotowała się z bezsilności, chciała iść do dyrektora, przenieść go do innej szkoły — on machnął ręką. Wytrzymywał.
Gdy szkoła została za nim, Marcin jakby odżył. Skończył ją z wyróżnieniem, dostał się na uniwersytet, uczył się, pracował, budował swoje życie. Stał się silnym, mądrym mężczyzną, szanowanym w pracy. A potem… na progu ich domu pojawiła się Ona. Kinga. Ta sama. Jakby z koszmaru, wróciła, by na nowo zacząć niszczyć. A syn, jak zahipnotyzowany, sięgnął po nią. Zakochał się, wybaczył jej wszystko, co kiedyś wycierpiał, zaczął z nią budować związek. I mimo zdrady, gdy porzuciła go dla innego tuż przed ślubem — nie stał się zatwardziały. Zraniony, ale nie złamany.
Po tej tragedii Marcin zaczął spotykać się z Karoliną — dziewczyną z dobrego domu, córką przyjaciółki Elżbiety. Wszystko układało się idealnie: wzięli ślub, mieli troje dzieci, kupili mieszkanie w Warszawie. Elżbieta pomagała, jak mogła. Karolina — zaradna, ciepła, oddana matka. Nie krzyczała, nie kłóciła się, dźwigała codzienność, rezygnując z pracy dla rodziny. Wydawało się, iż życie wreszcie się ułożyło.
Aż pewnego dnia wszystko runęło. Do stolicy przyjechała Kinga. Znów pojawiła się w życiu Marcina jak burza, jak popiół, którego nie zmyjesz. Spotkali się przypadkiem, zamienili kilka słów, i nagle — Marcin zmienił się. Zaczął mówić, iż nie kocha Karoliny, iż nigdy jej nie kochał. Że był z nią tylko dlatego, iż był zagubiony. Że dzieci to błąd, pomyłka spowodowana utratą Kingi. Mówił to spokojnie, chłodno. Jakby nie chodziło o życie, o dzieci, o kobietę, która przeszła z nim przez wszystko. Jakby to była tylko niewłaściwa cyfra w równaniu.
Elżbieta nie wierzyła własnym uszom. Jak mógł zapomnieć, jak Kinga go zdradziła? Jak mógł uwierzyć kobiecie, która bez wahania wymieniła go na innego? Teraz wróciła, bo nie wyszło jej na Pomorzu, i znów niszczy?
Najstraszniejsze było to, iż mówił, iż chce odejść. Że gotów jest zostawić Karolinę, troje dzieci, byle tylko być z tą, która znów go zawołała. Jakby w jego głowie wyłączono rozum, zostawiając tylko chorą obsesję.
Elżbieta patrzyła na wnuki i nie wiedziała, jak im powiedzieć, iż ojciec je porzuca. Nie wiedziała, jak spojrzeć w oczy Karolinie, która do tej pory niczego nie przeczuwała. Jej serce pękało. Jej syn, ten, za którego się modliła, za którego walczyła, którego chroniła przed łzami i cierpieniem — teraz sam miał stać się ich źródłem.
Po raz pierwszy w życiu czuła się bezsilna. Bo Marcin był dorosły. Bo teraz sam decydował o swoim losie. Ale czy matka może na to patrzeć i milczeć? Czy można odejść, gdy rodzina się rozpada?
Elżbieta Kowalska wiedziała jedno — będzie walczyć. O Karolinę. O wnuki. O to, by jej syn nie zgubił się na dobre. Nie pozwoli tej kobiecie zniszczyć tego, co z takim trudem budował. choćby jeżeli będzie musiała sprzeciwić się własnemu dziecku. Bo czasem miłość matki nie polega na aprobacie. Ale na obronie. choćby gdy nikt o nią nie prosi.