MATKA, KTÓRĄ MUSIMY ZNOSIĆ

twojacena.pl 2 dni temu

Ola nie mogła znaleźć usprawiedliwienia dla tego, jak jej mąż Marek pozwalał własnej matce tak bezceremonialnie wtrącać się w ich życie. Przecież wiedziała, jak bardzo cierpiał w dzieciństwie — jak marzł, jak był ignorowany, podczas gdy starszy brat Krzysiek kąpał się w macierzyńskiej miłości, a Marek latami nosił po nim zniszczone ubrania i stał zawsze w cieniu.

Dlaczego teraz, jako dorosły, spełniony mężczyzna, głowa własnego domu, pozwalał Wandzie Józefowej po prostu przyjść — nie w gości, ale jak do swojej własnej posiadłości — i rozgościć się w pokoju, który miał być kiedyś przeznaczony dla ich dziecka?

— To jednak moja matka — mówił cicho Marek, jakby tłumaczył się nie tylko przed Olą, ale i przed własnym sumieniem. — Poczekajmy trochę. I tak dzieci jeszcze nie mamy.

Próbował łagodzić sytuację, choć w środku wszystko w nim protestowało. Wreszcie zaczął żyć tak, jak marzył. Kupił dom, ożenił się z kobietą, którą kochał do bólu, zasypiał bez lęku, iż znów będzie nikomu niepotrzebny. A teraz — matka. Z torbami, z pretensjami, z wiecznym poczuciem, iż jej się „należy”.

— Sam mówiłeś, iż ten pokój ma być dziecięcy! — nie wytrzymała Ola. — A teraz rządzi w nim twoja mama. Bez pytania, bez dyskusji.

Marek milczał. Tak, kupił ten dom właśnie dla tych dwóch pokoi — sypialni i dziecięcego. Bo marzył o rodzinie. A teraz marzenie znowu odsunięte na dalszy plan. Jak kiedyś — w dzieciństwie.

Wszystko wróciło.

Przypomniał sobie, jak w ich dwupokojowym mieszkaniu Krzysiek dostawał wszystko — najlepsze prezenty, nowe ubrania, torty na urodziny. A on, Marek, słuchał bajek o oszczędzaniu, o tym, iż „nie stać ich”, iż euforia to luksus. Pamiętał, jak matka wyciągała ostatnie grosze na kurtkę dla Krzysia, a jemu kupowała używane buty na targowisku. Wiedział, iż był dzieckiem „z przypadku”.

I teraz matka znów tu jest. Mówi, iż na kilka dni, ale już rozpakowała swoje rzeczy, już rozdaje rady, już krytykuje Olę — za to, jak gotuje, jak sprząta, jak wygląda. I znów — jak kiedyś — budzi w Marku tę samą winę: iż nie sprostał, nie zasłużył, nie zadowolił.

Ola starała się wytrzymywać. Ale coraz częściej wybuchała. Narzekała Markowi, iż Wanda celowo chowa jej rzeczy, wyrzuca z lodówki zdrową żywność i zastępuje ją tłustymi sosami i smażonym mięsem, krytykuje choćby wodę, którą Ola pije.

— Robi to specjalnie. Jestem pewna, iż wszystko robi na złość — mówiła Ola, ściskając pięści.

Marek próbował porozmawiać z matką. Ale w odpowiedzi słyszał:

— Wypędzasz mnie z domu, który kupiłeś dzięki moim modlitwom? Zostawię ci mieszkanie z Krzysiem, a wy tu z tą swoją żonką uciekacie ode mnie. Niewdzięcznicy!

Machnął ręką. Nie potrzebował tego mieszkania. Ale gdy Ola — z bólem w głosie — pokazała mu papiery, które znalazła w rzeczach Wandy Józefowej, Marek nie wierzył własnym oczom. Wszystko było na Krzysia: i mieszkanie, i garaż, a choćby ta działka, na której w dzieciństwie sadził ziemniaki. Wszystko, co matka obiecywała mu, okazało się pięknym kłamstwem.

— A mnie śpiewała, iż wszystko będzie moje. Że żyje dla mnie… — Marek ciężko opadł na krzesło.

Nie płakał. Ale milczał tak, iż Oli serce się ścisnęło.

Następnego dnia poszedł do pracy bez słowa. A wieczorem, wracając, zobaczył, iż matki już nie ma. Jej rzeczy stały przy furtce, a w oczach Oli płonęła obraza.

— Wyrzuciłam ją, Marku. Wybacz, jeżeli powinnam była się z tobą skonsultować, ale nie wytrzymałam dłużej.

— Z powodu dokumentów? — spytał zmęczony.

— Nie tylko. Gdy powiedziałam, iż znam prawdę, nazwała mnie nikim. Stwierdziła, iż ty jesteś jej synem, a ja — taką sobie przybłędą. Że to ona ma prawo tu mieszkać, a nie ja. Że ten dom jest twój, więc i jej. I iż i tak mnie zostawisz, gdy tylko ona ci oczy otworzy.

Marek zawahał się. Po raz pierwszy w życiu nazwał matkę… żmiją. I choćby nie przeprosił za to słowo.

— A na koniec — dodała Ola — przeklęła nas. Mnie, ciebie, nasze przyszłe dziecko. Powiedziała, iż wszystko stracimy.

Marek tylko skinął głową. Wszystko było zbyt znajome. Zbyt przewidywalne.

Minęło kilka miesięcy. W ich domu znów zapanował spokój. Ola nosiła pod sercem dziecko. Marek nie dzwonił już ani do matki, ani do brata. Po prostu ich wymazał. Bo nie chciał już być dla nikogo wygodny.

Ale pewnego dnia, gdy spacerowała już z wózkiem, Ola spotkała sąsiadkę ze starego adresu. Ta wyznała: Wanda Józefowa wyprowadziła się od Krzysia. A adekwatnie — on sam ją „załatwił”. Do domu opieki. Nie dogadywali się. Przez kilka miesięcy się kłócili, a w końcu spakował jej rzeczy i oznajmił, iż w jego życiu nie ma miejsca dla kapryśnej matki.

Ola zdrętwiała. Serce ścisnęło się boleśnie.

— Nie może się dowiedzieć — szepnęła do siebie. — Nie może.

I wróciwszy do domu, nie pisnęła ani słowa. Ani o domu opieki, ani o tym, jak matka prosiła sąsiadów o numer syna. O niczym.

Bo jej Marek zasługiwał na spokój, ciszę i zwykłe ludzkie szczęście. A jeżeli choćby wymagało to przymknięcia oczu na czyjąś starość — była na to gotowa. Bo miłość to nie tylko ciepło. To także granice.

I tak żyją. W domu, gdzie pokój dziecięcy czeka na głosy, a w sypialni już nie rozlega się kłamstwo. Gdzie Wanda Józefowa nie narzuca już swoich zasad, a Ola nie zaciska zębów z gniewu.

Po prostu żyją. Jak rodzina. Prawdziwa.

Idź do oryginalnego materiału