**MATKA, KTÓREJ SIĘ NIE WYBIERA**
Weronika nie mogła znaleźć usprawiedliwienia dla tego, jak jej mąż Krzysztof pozwalał własnej matce tak bezceremonialnie mieszać się w ich życie. Przecież wiedziała, jak bardzo cierpiał w dzieciństwie, jak marzł z zimna i czuł się zaniedbany, gdy jego starszy brat Dawid pływał w matczynych uczuciach, a on sam latami nosił po nim zniszczone ubrania i pozostawał w cieniu.
Dlaczego teraz, gdy był dorosłym, spełnionym mężczyzną, panem własnego domu, pozwalał Teresie Zofii po prostu przyjść — nie w odwiedziny, ale jak do swojej posiadłości — i zająć pokój, który miał być kiedyś przeznaczony dla ich dziecka?
— To jednak moja matka — mówił cicho Krzysztof, jakby tłumaczył się nie tylko przed Weroniką, ale przed własnym sumieniem. — Trochę pocierpimy. I tak dzieci jeszcze nie mamy.
Próbował łagodzić sytuację, choć w środku wszystko się w nim buntowało. Dopiero zaczął żyć tak, jak zawsze marzył. Kupił dom, ożenił się z kobietą, którą kochał do bólu, zasypiał bez lęku, iż znów okaże się niepotrzebny. A teraz — matka. Z torbami, z pretensjami, z wiecznym żądaniem, iż „jej się należy”.
— Sam mówiłeś, iż ten pokój będzie dziecięcy! — nie wytrzymała Weronika. — A teraz rządzi w nim twoja mama. Bez pytania, bez rozmowy.
Krzysztof milczał. Tak, kupił ten dom właśnie dla tych dwóch pokoi — sypialni i miejsca dla dziecka. Bo marzył o rodzinie. A teraz znów jego marzenia zostały zepchnięte na dalszy plan. Jak kiedyś — w dzieciństwie.
Wszystko wróciło.
Przypomniał sobie, jak w ich dwupokojowym mieszkaniu Dawid dostawał wszystko — najlepsze prezenty, nowe rzeczy, torty na urodziny. A on, Krzysztof, słuchał bajek o oszczędzaniu, o „nie stać nas”, o tym, iż euforia to luksus. Pamiętał, jak matka wyciągała ostatnie pieniądze na kurtkę dla Dawida, a jemu kupowała używane buty na targowisku. Wiedział, iż był dzieckiem „z resztek”.
I oto matka znów tu jest. Mówi, iż tylko na kilka dni, ale już rozpakowała swoje rzeczy, już rozdaje rady, już krytykuje Weronikę — za sposób gotowania, sprzątania, choćby za to, jak wygląda. I znów — jak dawniej — wzbudza w Krzysztofie to samo poczucie winy: iż nie sprostał, nie stał się tym, czego oczekiwała.
Weronika próbowała być cierpliwa. Jednak coraz częściej wybuchała. Skarżyła się Krzysztofowi, iż Teresa celowo chowa jej rzeczy, wyrzuca zdrową żywność z lodówki, zastępując ją tłustymi sosami i smażonym mięsem, krytykuje choćby wodę, którą pije.
— Robi to specjalnie. Jestem pewna, iż wszystko robi na złość — mówiła Weronika, zaciskając pięści.
Krzysztof próbował porozmawiać z matką. Ale w odpowiedzi słyszał:
— Chcesz mnie wygnać z domu, który kupiłeś dzięki moim modlitwom? Zostawię wam to mieszkanie z Dawidem, a wy tu z tą swoją żonką przede mną uciekacie. Niewdzięcznicy!
Odpychał te słowa. Nie potrzebował tamtego mieszkania. Ale gdy Weronika — z bólem w głosie — pokazała mu dokumenty, które znalazła w rzeczach Teresy Zofii, Krzysztof nie uwierzył własnym oczom. Wszystko było na nazwisko Dawida: mieszkanie, garaż, choćby ta działka, na której w dzieciństwie sadził ziemniaki. Wszystko, co matka obiecywała jemu, okazało się pięknym kłamstwem.
— A mnie śpiewała, iż wszystko będzie moje. Że żyje dla mnie. — Krzysztof ciężko opadł na fotel.
Nie płakał. Ale milczał tak, iż serce Weroniki ścisnęło się z bólu.
Następnego dnia wyszedł do pracy bez słowa. A wieczorem, wróciwszy, zobaczył, iż matki już nie ma. Jej rzeczy stały przy furtce, a w oczach Weroniki płonęła uraza.
— Wyrzuciłam ją, Krzysiu. Wybacz, jeżeli powinnam była z tobą porozmawiać, ale nie wytrzymałam dłużej.
— Z powodu dokumentów? — zapytał zmęczonym głosem.
— Nie tylko. Kiedy powiedziałam jej, iż znam prawdę, nazwała mnie nikim. Stwierdziła, iż ty jesteś jej synem, a ja — tylko przybłędą. Że to ona ma prawo tu mieszkać, nie ja. Że ten dom jest twój, a więc i jej. I iż i tak mnie zostawisz, gdy tylko ona otworzy ci oczy.
Krzysztof przez chwilę milczał. Potem po raz pierwszy w życiu nazwał matkę… żmiją. I choćby nie przeprosił za to słowo.
— A na koniec — dodała Weronika — przeklęła nas. Mnie, ciebie, nasze przyszłe dziecko. Powiedziała, iż wszystko stracimy.
Krzysztof tylko skinął głową. Wszystko było zbyt znajome. Zbyt przewidywalne.
Minęło kilka miesięcy. W ich domu znów zapanował spokój. Weronika nosiła pod sercem dziecko. Krzysztof nie dzwonił już ani do matki, ani do brata. Po prostu wymazał ich z życia. Bo nie chciał już być dla nikogo wygodny.
Ale pewnego dnia, gdy spacerowała z wózkiem po narodzinach syna, Weronika spotkała sąsiadkę z ich poprzedniego mieszkania. Tamta wyznała: Teresa Zofia wyprowadziła się od Dawida. A adekwatnie — on sam ją „załatwił”. Do domu opieki. Nie mogli się dogadać. Przez miesiące kłócili się, aż w końcu spakował jej rzeczy i oznajmił, iż w jego życiu nie ma miejsca dla kapryśnej matki.
Weronika zastygła. Serce ścisnęło się jej boleśnie.
— On nie może się dowiedzieć — szepnęła do siebie. — Nie może.
I wróciwszy do domu, nie powiedziała ani słowa. Ani o domu opieki, ani o tym, jak matka prosiła sąsiadów o numer telefonu syna. O niczym.
Bo jej Krzysztof zasługiwał na ciszę, spokój i zwyczajne ludzkie szczęście. A jeżeli choćby dla tego szczęścia trzeba było przymknąć oczy na czyjąś starość — była na to gotowa. Bo miłość to nie tylko ciepło. To także granice.
I tak żyją. W domu, gdzie dziecięcy pokój czeka na głosy, a w sypialni nie rozlega się już kłamstwo. Gdzie Teresa Zofia nie dyktuje warunków, a Weronika nie zaciska zębów z gniewu.
Po prostu żyją. Jak rodzina. Prawdziwa.