MATKA, KTÓRĄ TRZEBA AKCEPTOWAĆ

polregion.pl 2 dni temu

Weronika nie mogła zrozumieć, dlaczego jej mąż Krzysiek pozwalał własnej matce tak bezceremonialnie wtrącać się w ich życie. Przecież wiedziała, jak bolało go w dzieciństwie, jak cierpiał z powodu chłodu i zaniedbania, gdy jego starszy brat Tomek pławił się w matczynej miłości, a on przez lata nosił jego podarte ubrania i pozostawał w cieniu.

Dlaczego teraz, gdy był dorosłym, ustabilizowanym mężczyzną, głową własnego domu, pozwalał Marii Kazimierówce po prostu przyjść — nie w gości, ale jak do swojej własnej posiadłości — i zagnieździć się w pokoju, który kiedyś marzył oddać swojemu przyszłemu dziecku?

— To w końcu moja matka — mówił cicho Krzysiek, jakby tłumaczył się nie tylko przed Weroniką, ale i przed własnym sumieniem. — Pocierpimy trochę. I tak dzieci jeszcze nie ma.

Próbował łagodzić sytuację, choć w środku wszystko w nim protestowało. Dopiero zaczął żyć tak, jak marzył. Kupił dom, ożenił się z kobietą, którą kochał aż do bólu, zasypiał bez lęku, iż znów okaże się niepotrzebny. I nagle — matka. Z torbami, z wyrzutami, z wiecznym poczuciem, iż jej się „należy”.

— Sam mówiłeś, iż ten pokój będzie dziecięcy! — nie wytrzymywała Weronika. — A teraz gospodarzy w nim twoja mama. Bez pytania, bez dyskusji.

Krzysiek milczał. Tak, kupił ten dom właśnie dla tych dwóch pokoi — sypialni i pokoju dziecięcego. Bo marzył o rodzinie. A teraz jego marzenie znowu zostało odsunięte na drugi plan. Jak kiedyś — w dzieciństwie.

Wszystko wróciło.

Przypomniał sobie, jak w ich dwupokojowym mieszkaniu Tomek dostawał wszystko — najlepsze prezenty, nowe ubrania, torty na urodziny. A on, Krzysiek, słuchał bajek o oszczędzaniu, o „nie stać nas”, o tym, iż euforia to luksus. Pamiętał, jak matka wyciągała ostatnie złotówki na kurtkę dla Tomka, a jemu kupowała używane buty na bazarze. Wiedział, iż był dzieckiem „z resztek”.

I oto matka znów tu jest. Mówi, iż na kilka dni, ale już rozpakowała swoje rzeczy, już daje rady, już krytykuje Weronikę — za to, jak gotuje, jak sprząta, jak wygląda. I znów — jak kiedyś — wywołuje w Krzysiu tę samą winę: iż nie spełnił oczekiwań, nie dorósł, nie zadowolił.

Weronika starała się wytrzymywać. Ale coraz częściej wybuchała. Skarżyła się Krzyśkowi, iż Maria specjalnie przestawia jej rzeczy, wyrzuca zdrowe jedzenie z lodówki i zastępuje je tłustymi sosami i smażonym mięsem, krytykuje choćby wodę, którą pije.

— Robi to specjalnie. Jestem pewna, iż robi wszystko na złość — mówiła Weronika, zaciskając pięści.

Krzysiek próbował rozmawiać z matką. Ale w odpowiedzi słyszał:

— Chcesz mnie wygnać z domu, który kupiłeś dzięki moim modlitwom? Ja zostawię wam z Tomkiem mieszkanie, a wy tu z tą swoją przybłędą uciekacie przede mną. Niewdzięcznicy!

Machnął ręką. Nie potrzebował tego mieszkania. Ale gdy Weronika — ze łzami w głosie — pokazała mu papiery, które znalazła w rzeczach Marii Kazimiery, Krzysiek nie wierzył własnym oczom. Wszystko było zapisane na Tomka: i mieszkanie, i garaż, i choćby ta działka, na której w dzieciństwie sadził ziemniaki. Wszystko, co matka obiecywała jemu, okazało się pięknym kłamstwem.

— A mnie śpiewała, iż wszystko będzie moje. Że żyje dla mnie. — Krzysiek ciężko opadł na fotel.

Nie płakał. Ale milczał tak, iż Weronice ścisnęło się serce.

Następnego dnia poszedł do pracy bez słowa. A wieczorem, wracając, odkrył, iż matki już nie ma. Jej rzeczy stały przy furtce, a w oczach Weroniki płonęła obraza.

— Wyrzuciłam ją, Krzysiu. Przepraszam, jeżeli powinnam była się z tobą dogadać, ale nie wytrzymałam już dłużej.

— Z powodu tych papierów? — zapytał zmęczony.

— Nie tylko. Gdy powiedziałam jej, iż znam prawdę, nazwała mnie nikim. Stwierdziła, iż ty jesteś jej synem, a ja — tak, przybłędą. Że to ona ma prawo tu mieszkać, a nie ja. Że ten dom jest twój, a więc jej. I iż i tak mnie zostawisz, gdy tylko ona ci oczy otworzy.

Krzysiek zamilkł. Wreszcie po raz pierwszy w życiu nazwał matkę… żmiją. I choćby nie przeprosił za to słowo.

— A na koniec — dodała Weronika — przeklęła nas. Mnie, ciebie, nasze przyszłe dziecko. Powiedziała, iż wszystko stracimy.

Krzysiek tylko skinął głową. Wszystko było zbyt znajome. Zbyt przewidywalne.

Minęło kilka miesięcy. W ich domu znowu zapanował spokój. Weronika nosiła pod sercem dziecko. Krzysiek nie dzwonił już ani do matki, ani do brata. Po prostu wymazał ich. Bo nie chciał już być nikomu wygodny.

Pewnego dnia, gdy spacerowała już z wózkiem po narodzinach syna, Weronika spotkała sąsiadkę ze starego adresu. Ta wyznała: Maria Kazimiera wyprowadziła się od Tomka. Albo raczej — on sam ją „umieścił”. W domu opieki. Nie dogadali się. Przez kilka miesięcy kłócili się, aż w końcu spakował jej rzeczy i oznajmił, iż w jego życiu nie ma miejsca dla kapryśnej matki.

Weronika zastygła. Serce ścisnęło się boleśnie.

— Nie może się dowiedzieć — szepnęła do siebie. — Nie może.

I wróciwszy do domu, nie wspomniała ani słowem. Ani o domu opieki, ani o tym, iż matka prosiła sąsiadów o numer syna. O niczym.

Bo jej Krzysiek zasługiwał na ciszę, spokój i zwykłe ludzkie szczęście. I jeżeli choćby dla tego szczęścia musiała przymknąć oczy na czyjąś samotną starość — była gotowa. Bo miłość to nie tylko ciepło. To także granice.

I tak żyją. W domu, gdzie dziecięcy pokój czeka na głosy, a w sypialni już nie słychać kłamstw. Gdzie Maria Kazimiera nie narzuca już swoich zasad, a Weronika nie zaciska zębów ze złości.

Po prostu żyją. Jak rodzina. Prawdziwa.

Idź do oryginalnego materiału