„Mama siedzi nam na karku” – gdy to przeczytałam, poczułam zimny dreszcz.
W moim dwupokojowym mieszkaniu od lat mieszkał mój syn Łukasz z rodziną. Zaraz po ślubie wtargnęli do mnie z walizkami i okrzykami: „Mamo, pomieszkamy u ciebie tylko chwilę!”. Minęło ponad dziesięć lat. Byłam przy narodzinach każdego wnuka, znosiłam dziecięce choroby, nieprzespane noce i codzienny hałas, jakby na dworcu.
Moja synowa Kasia była na urlopie macierzyńskim raz, potem drugi, trzeci. Gdy dzieci chorowały, albo ona, albo ja brałyśmy zwolnienie, opiekując się nimi na zmianę. O sobie nie myślałam wcale: gotowanie, płacz, pieluchy, pobrudzone ściany. W środku – ani chwili spokoju, ani oddechu. Tylko wyrzuty: „Przecież jesteś babcią”.
Odkładałam każdy dzień do emerytury jak więzień wyrok. Myślałam: wreszcie odpocznę, choć trochę dla siebie. I tak, pierwsze pół roku było jak sen. Ale sen gwałtownie się skończył.
Codziennie o szóstej wstawałam, odwoziłam syna i synową do pracy, wracałam, karmiłam wnuki, jednego odprowadzałam do przedszkola, drugiego do szkoły. Z najmłodszą chodziłam na spacer, potem obiad, pranie, sprzątanie, a wieczorem – szkoła muzyczna, lekcje, bajki na dobranoc. Minuta w minutę.
Czasem nocą, gdy dzieci wreszcie zasypiały, pozwalałam sobie na luksus – książkę lub haft. To była moja jedyna przyjemność. Pewnej nocy, przeglądając rzeczy, dostałam SMS od syna. Przeczytałam i zamarłam.
„Mama siedzi nam na karku – pisał do kogoś – a my jeszcze musimy płacić za jej leki”. Przeciągnęłam palcem po ekranie, czytając raz, drugi. Pomyślałam: pomyłka. Ale potem zrozumiałam – wiadomość nie była dla mnie. Te słowa wbiły się we mnie jak nóż.
Nie powiedziałam nic. Nie rozpłakałam się, nie robiłam sceny. Po prostu wynajęłam pokój w sąsiedniej dzielnicy. Powiedziałam, iż wolę mieszkać sama – „będzie wygodniej”. Każda rata zjadała większość emerytury. Żyłam od makaronu do herbaty, ale – na swoim.
Kiedyś, jeszcze przed emeryturą, kupiłam laptop. Synowa śmiała się: „Po co ci to, mamo, przecież choćby klawiszy nie znasz!”. Nauczyłam się. Koleżanka córki pokazała mi podstawy, zaczęłam wrzucać zdjęcia haftów do sieci.
Najpierw dzieliłam się pracami, potem dziewczyny z dawnej księgowości prosiły, żebym im coś zrobiła. Potem ich koleżanki. Aż pewnego dnia sąsiadka zapytała, czy za drobną opłatą nauczę haftować jej wnuczkę. Tak zyskałam pierwsze uczennice – trzy dziewczynki. Grosze, ale uczciwe. I najważniejsze – znów czułam się potrzebna, ale nie zobowiązana.
Nie prosiłam już syna o nic. Nie upokarzałam się. Nie dzwoniłam. Czasem widujemy się na rodzinnych imprezach, ale rozmawiamy tylko o pogodzie i przepisach. Nie chowam urazy. Po prostu nie potrafię żyć tam, gdzie jestem ciężarem.
Teraz mam swój mały kąt. Tam pachnie lawendą, nie dziecięcymi skarpetkami. Na ścianach – moje obrazy, nie bazgroły wnuków. A w sercu – może nie spokój, ale przynajmniej szacunek do samej siebie.
Nie chciałam wojny. Chciałam wdzięczności. Albo przynajmniej szczerości. Ale skoro syn uważa, iż żyłam na jego koszt, niech teraz żyje beze mnie. A ja – bez niego.