Mąż wyjechał nad morze zaraz po moim porodzie. A ja zostałam sama — z bólem, zmęczeniem i niemowlęci na rękach.
Ja i Krzysztof to młode małżeństwo. Pobraliśmy się rok temu, na fali pierwszej miłości, naiwnych marzeń i całkowitej pewności, iż ze wszystkim damy sobie radę. Miałam właśnie dziewiętnaście lat, on dwadzieścia jeden. Żyliśmy, jak się dało — w wynajmowanym mieszkaniu w Łodzi, oszczędzaliśmy na wózek i body, liczyliśmy dni do porodu i wierzyliśmy, iż pojawienie się dziecka zbliży nas do siebie, uczyni silniejszymi. Ale wyszło inaczej.
Tydzień temu urodziłam. Mały, pomarszczony, ciepły kłębuszek, który od razu wypełnił moje życie nieprzespanymi nocami, lękami, mlekiem modyfikowanym i płaczem dziecka. Wróciłam do domu z synem na rękach, cała obolała, nie mogłam normalnie usiąść, nogi się uginały, ciało drżało. A następnego dnia mąż spokojnie oznajmił:
— Jutro lecę do Turcji.
Najpierw nie zrozumiałam. Spojrzałam na niego i zapytałam:
— Gdze lecisz?
— No, last minute, Wojtek z pracy mi zaproponował. Za grosze, praktycznie za darmo. Trzeba brać. Cały rok harowałem jak wół, chcę choć trochę słońca. I tak wy z maluchem na przyjęciu jesteście nieaktywni, odpoczniecie beze mnie.
Powiedział to tak zwyczajnie, jakby chodziło o wyjście do sklepu. A ja stałam, kołysząc dziecko, w połogowej bieliźnie, z oczami pełnymi rozpaczy. choćby nie zdążyłam zrozumieć, iż już wszystko postanowił. Nie zapytał, nie poradził się, po prostu postawił przed faktem.
— A co z nami?.. — spytałam wtedy.
— No wy i tak tylko spicie i jecie. gwałtownie wrócę, na siedem dni. Odpocznę i wracam. Nie martw się, dasz radę.
Te słowa paliły. Nie wiedziałam, jak wytłumaczyć, iż nie daję rady. Że co chwilę walczę z lękiem — nagle nie oddycha, nagle gorączka, nagle robię coś źle. Że boję się budzić w ciszy i boję się zasypiać, bo nie mam sił, ale i snu też nie. Że chciałabym, żeby ktoś podał szklankę wWysłał zdjęcia z plaży, a ja patrzyłam na nie przez łzy, myśląc, iż te same ręce, które trzymają teraz koktajl, mogłyby przytulić naszego syna.