**Dziennik osobisty**
„Wiem, jak wyleczyć twojego syna” — szepnął chłopiec. To, co zdarzyło się później, wstrząsnęło doktorem profesorem!
Ściany dziecięcego oddziału onkologicznego w Wojewódzkim Szpitalu Dziecięcym w Poznaniu były pokryte jaskrawymi rysunkami — postacie z bajek bawiły się na ścianach, a chmury na suficie wyglądały na przyjazne i lekkie. Światło słoneczne tańczyło na firankach, tworząc złudzenie radości. Ale pod tą kolorową powłoką kryła się szczególna cisza — ta, która żyje w miejscach, gdzie nadzieja jest jak kruchy płomyk na wietrze.
Sala 308 nie była wyjątkiem. Tu panowała własna, niemal namacalna cisza — taka, w której każdy oddech staje się modlitwą. Przy łóżku stał doktor Andrzej Kowalski — znany onkolog dziecięcy, człowiek, którego praca uratowała dziesiątki istnień, którego publikacje cytowali koledzy, a wykłady budziły szacunek na międzynarodowych konferencjach. Ale teraz widziałam tylko ojca — wyczerpanego, przygniecionego żalem, z zaczerwienionymi oczami za szkłami okularów.
Na łóżku leżał jego syn, Tomek. Ośmioletni chłopiec pozbawiony włosów, koloru na twarzy, sił. Ostra białaczka szpikowa zabrała mu dzieciństwo, a Andrzejowi — wiarę w medycynę. Chemioterapia, nowe metody, konsultacje w zagranicznych klinikach — wszystko próbowano. I nic nie pomogło. Tomek gasł, a Andrzej stał się bezradny, mimo całej swojej wiedzy i doświadczenia.
Patrzył na monitor: słaba linia EKG, ledwo dostrzegalny oddech… Łzy same spływały mu po policzkach.
W tę ciszę nagle wdarło się pukanie do drzwi. Andrzej odwrócił się, spodziewając się pielęgniarki. Ale w drzwiach stał chłopiec, może dziesięcioletni — w zniszczonych adidasach i za dużej koszulce. Na szyi wisiała identyfikator wolontariusza z napisem: „Kuba”.
— W czym mogę pomóc? — zapytał zmęczonym głosem lekarz, gwałtownie ocierając twarz.
— Przyszedłem do twojego syna — odpowiedział Kuba cicho, ale stanowczo.
— Nie przyjmuje gości — krótko odparł Andrzej.
— Wiem, jak mu pomóc.
Słowa zabrzmiały dziwnie prosto, bez patosu. Andrzej choćby się uśmiechnął:
— Więc umiesz leczyć raka?
— Nie wiem wielu rzeczy — spokojnie odpowiedział Kuba. — Ale rozumiem, czego on potrzebuje.
Uśmiech zniknął z twarzy lekarza. Wyprostował się.
— Słuchaj, chłopcze. Zrobiłem wszystko, co możliwe. Konsultacje z Warszawy, Izraela, Niemiec. Myślisz, iż ktoś mógł przeoczyć proste rozwiązanie?
— Nie przynoszę nadziei — powiedział Kuba. — Przynoszę coś prawdziwego.
— Wyjdź — ostro rzucił Andrzej, odwracając się.
Ale Kuba nie ruszył się z miejsca. Powoli, jakby znał drogę, podszedł do łóżka Tomka.
— Co ty robisz?! — zawołał lekarz.
— On się boi — odparł chłopiec, nie odrywając wzroku od leżącego. — Nie tylko śmierci. Boi się, iż ty zobaczysz go słabego.
Andrzej zastygł. Serce ścisnęło mu się w piersi. Kuba delikatnie wziął Tomka za rękę.
— Ja też byłem chory — szepnął. — choćby gorzej. Rok nie mówiłem ani słowa. Wszyscy myśleli, iż mam uszkodzenie mózgu. A tak naprawdę widziałem… coś. Czego nie umiałem wytłumaczyć.
— Co dokładnie widziałeś? — wykrztusił Andrzej, krzyżując ręce.
Oczy Kuby zapłonęły czymś niewytłumaczalnym.
— To nie mówiło słowami. To czułem. Powiedziało mi, żebym wrócił. Że jeszcze nie skończyłem. Że muszę mu pomóc.
— Żartujesz sobie? — rzucił ostro Andrzej. — Myślisz, iż mój syn potrzebuje nie lekarza, tylko bajkopisarza?
Kuba nie odpowiedział. Zamknął oczy, szepnął coś ledwo słyszalnie i dotknął czoła Tomka.
Chłopiec pierwszy raz od wielu dni delikatnie drgnął. Jego palce zadrgały.
— Tomek?! — wykrzyknął Andrzej, rzucając się w jego stronę.
Powoli, z wysiłkiem, chłopiec otworzył oczy.
— Tato… — wyszeptał.
Andrzej omal nie upadł na kolana. Chwycił dłoń syna.
— Słyszysz mnie?
Tomek skinął głową.
— Co ty zrobiłeś? — wyszeptał lekarz, patrząc na Kubę.
— Przypomniałem mu, dlaczego wciąż jest istotny — odparł chłopiec. — Ale uwierzyć w to… musi on sam.
— Jesteś tylko dzieckiem. Wolontariuszem. Nie jesteś lekarzem! — podniósł głos Andrzej.
— Jestem kimś więcej, niż myślisz — spokojnie odpowiedział Kuba. — Zapytaj pielęgniarkę Kasię. Ona wie.
I wyszedł, pozostawiając po sobie dziwne, dźwięczące milczenie.
Gdy Andrzej spytał personel, kto wpuścił chłopca do sali, jedna z pielęgniarek zmarszczyła brwi:
— To niemożliwe. Kuba dawno wyjechał. Nie ma go tu od ponad roku. Wyzdrowiał z rzadkiej choroby neurologicznej. choćby nie próbowaliśmy tego wyjaśnić — nazwaliśmy to cudem.
Andrzej zdrętwiał.
Tymczasem w sali 308 Tomek usiadł na łóżku i poprosił o sok. Następnego dnia był bardziej żywy niż od miesięcy — żartował z pielęgniarkami, prosił ojca, żeby trzymał go za rękę, jak kiedyś, gdy bał się burzy. Andrzej nie rozumiał, co się stało. Wszystkie wyniki były takie same. Żadnych nowych leków, żadnych procedur. Tylko jeden chłopiec, którego nikt się nie spodziewał.
Później podszedł do Kasi:
— Opowiedz mi o Kubie — poprosił cicho.
— Po co? — spytała ostrożnie.
— Był u Tomka. Coś zrobił. Myślałem, iż to tylko dobroć… ale teraz nie jestem pewien.
Kasia odłożyła tablet na stół.
— Trafił do nas jako czterolatek. Nie mówił, nie chodził. Brak diagnozy. Leżał w śpiączce siedem miesięcy. NazywaliśmyKiedy jesienią listonosz przyniósł kopertę bez znaczka, Andrzej znalazł w środku zasuszonego mlecza – ten sam gatunek, który Tomek zbierał w parku w dniu, gdy po raz ostatni widzieli Kubę.