Wnuczka niknie w oczach. Zaczyna nienawidzić zarówno matkę, jak i młodszą siostrę. Boję się, iż będę musiała ją zabrać do siebie, bo inaczej wszystko skończy się tragedią.
Zawsze wierzyłam, iż matka powinna kochać swoje dzieci jednakowo. Bez „ulubieńców”, bez porównań, bez warunków. Dzieciństwo to nie wyścig o miłość. Gdy słyszałam historie o rodzicach, którzy dzielili dzieci na „lepsze” i „gorsze”, myślałam: „Mnie to nie dotyczy”. A teraz żyję w środku takiej opowieści. Tyle iż nie jest to obca historia — to moja rodzina. Moja córka. Moja wnuczka. Mój ból.
Joanna zawsze była ambitna, wymagająca i dumna. Nie interesowali ją zwykli chłopcy — tylko ci „z perspektywami”, „z zabezpieczeniem”. W końcu wyszła za mąż za Krzysztofa — byłego sportowca, który otworzył w Poznaniu własną siłownię. Z mężem podarowaliśmy im dwupokojowe mieszkanie na ślub i pomogliśmy znaleźć dobrą pracę przez znajomych. Wszystko układało się jak w najlepszym scenariuszu: stabilność, troska, pewność jutra.
Rok później Joanna zaszła w ciążę, a cała rodzina cieszyła się jak dzieci. Ciąża przebiegła lekko, urodziła się zdrowa dziewczynka — Zosia, nazwana po mojej mamie. Joanna świetnie sobie radziła: sama karmiła, usypiała, spacerowała. Zosia była spokojnym, posłusznym dzieckiem, prawie nie płakała — choćby gdy ząbkowała. Joanna była idealną matką. Wszyscy byliśmy z niej dumni.
Ale sześć lat później wszystko się zmieniło.
Joanna znów zaszła w ciążę. Od początku nie szło łatwo: ciśnienie, cukier, migreny, silne nudności. Pół roku z dziewięciu spędziła w szpitalu. Poród był trudny, cesarskie cięcie. Wracać do formy musiała długo. I oto na świat przyszła Hania. Tak samo zdrowa i silna jak starsza siostra. Tyle iż Joannę jakby ktoś podmienił.
Pierwsze miesiące ja i babcia Krzysztofa, Danuta, pomagałyśmy, jak mogłyśmy. Ja częściej zabierałam Zosię do siebie, by Joanna mogła skupić się na noworodku. Danuta zostawała z nią w domu. Starałyśmy się nie wtrącać — myślałyśmy, iż pomagamy. Ale pewnego dnia przypadkiem usłyszałam, jak Joanna ostro nakrzyczała na Zosię:
— Wynoś się z oczu! I tak mam cię dość!
Na początku myślałam, iż to nerwy, zmęczenie. Ale z każdym dniem było coraz gorzej. Joanna jakby przestała widzieć w Zosi córkę. Tylko przeszkodę. Drażniło ją wszystko — fryzura, spojrzenie, pytanie. „Zostaw”, „Nie zawracaj głowy”, „Nie mam czasu” — te słowa dziewczynka słyszała codziennie. Czasem nawet:
— Gdyby nie ty, było mi lżej.
A raz, cicho, ale wyraźnie:
— Lepiej byś się w ogóle nie urodziła…
Zosia ma ledwie siedem lat. W tym wieku dziecko jest szczególnie wrażliwe. niedługo pójdzie do pierwszej klasy i potrzebuje wsparcia. A zamiast tego żyje w domu, gdzie kochana jest tylko jedna — młodsza. Mała, pulchna, śmiejąca się Hania. A Zosia… Zosia już się nie uśmiecha.
Przestała się bawić. Nie rysuje. Po prostu siedzi przy oknie albo chowa się w kącie z książką. Najgorsze jednak jest to, iż zaczęła mówić rzeczy, od których krew mnie w żyłach marznie:
— Babciu, a po co urodziła się Hania? Bez niej byłoby lepiej. Gdyby jej nie było, mama by mnie jeszcze kochała…
Próbowałam rozmawiać z Joanną. Nieraz. Delikatnie, potem ostrzej. Tłumaczyłam, iż tak nie można. Że dzieciom nie można pokazywać, iż jedno jest ważniejsze. Że starsza też potrzebuje ciepła. Machała ręką:
— Zosia ma siedem lat, już jest duża. Ma wszystko, czego potrzebuje. Nie musi, żebym się nią zajmowała albo całowała. Młodsza potrzebuje więcej.
Ależ nie! Ona potrzebuje nie mniej, a może i więcej — bo czuje, iż stała się „niepotrzebna”. Krzysztof próbował interweniować. Kocha obie córki, ale w Joannie coś się złamało. Nie chce słuchać. Mówi, iż wszyscy są przeciw niej. Że „Zosia manipuluje”, iż „wszyscy ją bronią”.
A dziewczynka chudnie. GasnW końcu zabrałam Zosię do siebie, bo zrozumiałam, iż czas to jedyne lekarstwo na ból, którego nie da się cofnąć.