Moje dzieci o mnie zapominają. Ostrzegłam: albo pomagają, albo sprzedaję wszystko i idę do domu seniora.

twojacena.pl 19 godzin temu

Dzisiaj znowu nikt nie zadzwonił. Moje dzieci o mnie nie pamiętają. Powiedziałam im wprost: albo zaczynają pomagać, albo sprzedaję wszystko i jadę do domu spokojnej starości.

Jestem zmęczony. Do bólu, do drżenia rąk, do bezsennych nocy. Moje dorosłe dzieci zachowują się, jakbym już nie istniał. Dałem im wszystko — duszę, młodość, zdrowie, miłość. A oni choćby nie zapytają, jak się czuję. Postawiłem sprawę jasno: albo bierzecie odpowiedzialność za swojego ojca, albo sprzedaję mieszkania i przenoszę się do porządnego prywatnego domu opieki. Będę miał pokój, opiekę, ciszę — i zero rozczarowań.

Żyliśmy z żoną tylko dla dzieci. Dla syna i córki poświęcaliśmy wszystko. Odmawialiśmy sobie podstawowych rzeczy, żeby oni mieli co najlepsze. Korepetycje, prestiżowe uczelnie, wyjazdy, elektronika — wszystko kosztem naszych wyrzeczeń. Myślałem, iż jesteśmy idealną rodziną. Może zbyt ich rozpieszczaliśmy. Ale czy można inaczej, gdy kocha się dzieci bardziej niż życie?

Kiedy Kasia wyszła za mąż i zaszła w ciążę, moja żona nagle odeszła. Po prostu nie obudziła się pewnego ranka. Jej śmierć złamała mnie, do dziś nie potrafię się pozbierać. Ale trzymałem się — córka potrzebowała wsparcia. Oddałem jej mieszkanie po moich rodzicach. Gdy żenił się syn, przekazałem mu kawalerkę po teściowej w centrum Warszawy. Mieli dach nad głową, ale nie spieszyłem się z darowiznami. Chciałem zobaczyć, jak się zachowają.

Pracowałem do 74 lat — dłużej niż wielu młodych. Choć mogłem przejść na emeryturę wcześniej. Ciągle coś: wnuki, wydatki, remonty u dzieci. Aż w końcu padłem. Nogi odmówiły posłuszeństwa, ręce drżą. A pomoc? Żadnej.

Wnuk córki poszedł do szkoły. Syn ma teraz niemowlę. Starszym wnukiem zajmowałem się od urodzenia. Młodszego choćby na rękach nie trzymałem. Nikt nie zapytał, czy czegoś potrzebuję. A potrzebowałem. Dzwoniłem, prosiłem: zrób zakupy, pomóż posprzątać. Zawsze to samo: „nie teraz”, „mamy dużo na głowie”, „zadzwoń później”.

Widywaliśmy się tylko od święta. Resztę czasu radziłem sobie sam. Aż pewnego dnia upadłem w kuchni i nie mogłem wstać. Leżałem na podłodze, aż sąsiadka mnie znalazła. Wezwała karetkę. W szpitalu spędziłem pięć dni. Ani syn, ani córka nie przyjechali. „Praca” — powiedzieli. Gdy prosiłem, żeby mnie odebrali, Kasia zaproponowała taksówkę. Wtedy zrozumiałem.

Po wyjściu poszedł do MOPS-u. Pytałem o dobre domy opieki, ceny, umowy. Nie zamierzam umierać w samotności, gdzie nikt na mnie nie czeka.

Gdy dzieci w końcu zajrzały, powiedziałem: jeżeli nie zaczniecie pomagać, sprzedaję oba mieszkania, działkę i wyjeżdżam. Starczy na kilka lat godziwego życia z opieką. A wy radźcie sobie sami.

„Czy ty nas szantażujesz?!” — krzyknęła Kasia. „Mamy kredyty, dzieci, długi, a ty myślisz tylko o sobie?!”

Tak, myślę. Bo nikt inny o mnie nie myśli. Nie prosiłem o wiele. Tylko o odrobinę troski. Dałem wam wszystko. A teraz nie mogę choćby liczyć, iż ktoś poda mi zupę albo pomoże pościelić łóżko. I nie mówcie mi o braku czasu. Ja zawsze go dla was znajdowałem.

Córka się obraziła. Syn wyszedł bez słowa. Minął tydzień — cisza. Ale wiesz co? Nie żałuję. Bo w tej ciszy jest cała prawda. Nie potrzebują mnie. Potrzebują mojego majątku. A jeżeli nie — to znaczy, iż jestem nikim.

Nie wiem, co będzie. Może rzeczywiście wyjadę. Może znajdę miejsce, gdzie na starość ktoś nazwie mnie po imieniu, a nie „ciężarem”. Teraz wiem jedno: bycie rodzicem nie gwarantuje, iż dzieci będą przy tobie. Zwłaszcza gdy stajesz się niewygodny.

Idź do oryginalnego materiału