Jeśli mój ostatni pobyt w szpitalu miałby mnie przekonać do konieczności posiadania sprytnego urządzonka, zwanego telefonem, którego używają już przedszkolaki i w ogóle kurwa nie da się bez – no to niestety, nie masz racji, Bagi, da się i to fchuj fajnie się da.
Dzięki brakowi telefona te szpitalne 3 doby stały się jedną z fajniejszych przygód w moim życiu, no, dobra, przegięłam, raczej udało mi się jakoś te 3 doby przetrwać.
Brak telefona skutkuje bowiem zacieśnianiem kontaktów towarzyskich.
Jednak, żeby taki kontakt zacieśnić – trzeba najpierw kogoś poznać.
Ewelinę poznałam w poczekalni Oddziału Dziennego Otolaryngologii, na 4 piętrze Szpitala Uniwersyteckiego, tej nowej siedziby, szpitala-molocha na krańcach miasta.
Na miejsce odstawiła mnie Ewusia, Najlepsza z Sąsiadek, dalej musiałam sobie radzić sama, czego skutkiem było rzecz jasna błądzenie od windy do windy, od parteru na samą górę, póki nie okazało się, iż wcale nie potrzebuję żadnego numerka z rejestracji, mam jechać od razu na oddział.
Pani z sekretariatu ruchu chorych akurat rozmawiała z kimś przez uchylone drzwi, gwałtownie podałam jej swoje papiery, rzuciła okiem i poleciła czekać. No to rozsiadłam się na wskazanym miejscu i po chwili juz gawędziłam z jakąś starszą babeczką, która odprowadzała męża na operację. Straszliwie cierpiałam, ponieważ doczytałam w pliku szpitalnych dokumetów, iż mam się zgłosić na czczo, więc rozumiecie, bez kawy, bez twarożku choćby – i myk, już wręczyła mi butelkę mineralnej.
Płynęły minuty i kwadranse, pojawiła się kolejna towarzyszka niedoli z odprowadzającym ją mężem i gdy starszego pana wreszcie wezwano, miejsce koło mnie się zwolniło i …. i tak poznałam Ewelinę 🙂 Zanim równocześnie zaproszono nas na oddział wiedziałam już, iż ją również czeka operacja ucha, nieco poważniejsza niż moja; trochę później gadałyśmy już o wstawieniu tytanowego młoteczka w uchu środkowym zamiast chorobowo zmienionego, w każdym razie błyskawicznie się zakumplowałyśmy i ku mojej euforii wskazano nam łóżka w tej samej sali, zwanej dla zmylenia przeciwnika „pokojem łóżek” (w życiu nie słyszałam, żeby tak nazywać szpitalne sale), a gdy przechodzący obok rosły salowy (?) na mój widok uśmiechnął się szeroko, rzucił „PUNK NOT DEAD” to pomyślałam sobie: no naprawdę, fajnie się zapowiada.
Nasz pokój nosił nr 39, wąziuteńki i ciasny, ale z wewnętrzną łazienką, wszędzie czyściusieńko, elegancko i w ogóle, jednak trochę gorzej z łóżkami, Ewelinie przypadło takie jakieś totalnie przedziwne, z materacem o przekroju sinusoidy (jak nie pamiętacie, to se wygooglujcie) i to takiej rzadko flancowanej, z dużymi odstępami pomiędzy.
Jak się na tym ustrojstwie siadało, to wydawało dźwięki podobne do pierdów, a zaraz potem, pardon, zasysania, bo to powietrze uchodziło przy obciążaniu i natychmiast się dopompowywało.
W życiu nie spotkałam się z czymś podobnym i podobnie niewygodnym, jak stwierdziła Ewelina.
Mój materac sprawiał wrażenie twardego, natomiast poducha przypominała mocno napompowana piłkę, dobrze, iż zabrałam swoją ortopedyczną podusię. gwałtownie okazało się, iż z tym „na czczo” nieco się pośpieszyłam, bo operację zaplanowano dopiero na następny dzień, na szczęście czas do obiadu wypełniły nam przeróżne badania, wywiady medyczne i tym podobne szpitalne przyjemności. Z tym obiadem to jednak kurde była porażka, i to po całości, zupa składała się głównie z octu, choć głodna na maxa pożarłam ją błyskawicznie, jednak na widok drugiego dania niemal się rozpłakałam: totalnie bezsmakowy ryż z brązowawą jabłkową breją i pewnie bym go pożarła w rozpaczy, ale przecież na parterze zaraz przy wejściu był bufet… sama w życiu bym nie trafiła, te labirynty szpitalnych korytarzy i moja zaburzona orientacja w przestrzeni, sami rozumiecie… na szczęście Ewelina okazała się świetnym przewodnikiem i równie profesjonalną kulinarną kusicielką, chodziłam z nosem przy witrynach i zachwytem w oczach, w końcu wybrałam tartę z brokułami i boczkiem, a na deser taką z czekoladą i malinami plus oczywiście kaaaawa, duża kaaaawa, bo przeca poniedziałek zaczęłam bez kawy, a tak to sie kurwa nie da, co nie?
I niosłam to wszystko, rozglądając się za brązowym cukrem, bo innego nie używam, w końcu dostrzegłam go przy stoliku, do którego zmierzałyśmy i poinformowałam o tym idącą tuż za mną Ewelinę,
„Ty, pacz, mają choćby brązowy cukier!„, sięgnęłam cała hepi i w ostatniej, naprawdę ostatniej chwili Ewelina powstrzymała mnie przed wsypaniem do kawy sporej porcji pieprzu.
Taaaaa, 4 godziny snu, bez śniadania, bez łyka kawy choćby – i tak się to potem kończy, ale cośmy się naśmiały, to nasze 😀
To moje wieczorne obżarstwo nie pomogło mi niestety następnego ranka w produkcji tego, co przed operacją powinno się wyprodukować, na szczęście przemiła salowa z Ukrainy doradziła mi, co w takim wypadku zrobić i zadziałało, gdyby ktoś potrzebował przepisu na szybką przedoperacyjną kupkę mogę sprzedać pomysł dalej. Z dobrych rad mam jeszcze taką – warto ćwiczyć mięśnie Kegla, to z kolei pomogło mi pokonać psychiczną blokadę, gdy już po operacji należało leżeć bez ruchu, na wznak i w takiej pozycji wysiusiać sie do plastikowego basenu. Cofnijmy się jednak do godziny 7 rano, bo o tej porze
nakazano nam w pełnej gotowości czekać na wezwanie, choć Ewelinie wyznaczono orientacyjny termin zabiegu na 10, mnie półtorej godziny później… jednak zabrano ją na oddział już przed 9, mogłam więc spodziewać się, iż i u mnie będzie z podobnym wyprzedzeniem, mimo to postanowiłam troszkę się zdrzemnąć, ba, położyć na moment, zwinąć w kłębek i… nagle uświadomiłam sobie głośne, niemal wykrzyczane nad moją głową „Proszę pani! Proszę pani!!!! Proszę się obudzić”, nie miałam pojęcia, ile razy powtórzone, aż do mnie dotarło, ani – jak długo spałam i która była godzina – nade mną stał lekarz, wzywający mnie na operację i patrzył na mnie jak na debila. Coś tam bełkotałam, iż poprzedniej nocy nie udało mi się zasnąć, przepraszałam usiłując zmusić mózg do koncentracji, pytałam, czy powinnam zabrać ze sobą jakieś dokumenty… byłam jednak masakrycznie zaspana, a łóżko tak przyjemnie kołysało podczas pokonywania labiryntu korytarzy w drodze na sale operacyjną… gdy się tam wreszcie znalazłam cudem przypomniałam sobie, iż mam zapytać o rękaw uciskowy – bez problemu zezwolono mi go zostawić na łapie, choćby pochwalono, iż noszę i ze sobą zabrałam.
Wokół krcęiło się mnóstwo osób w kolorowych kitlach, widziałam pochylające się nade mną twarze w maseczkach wyjaśniające, co będzie się działo, o coś mnie pytano, chyba odpowiadałam, czy sensownie nie mam pojęcia, zdążyłam obrzucić wzrokiem przedziwne urządzenia nad tymi twarzami, maska, znowu jakieś pytania i … i tym razem było inaczej, podczas wszystkich poprzednich narkoz odpływałam i budziłam się z wrażeniem jednoczesności tych wydarzeń, jakby operacja trwała ułamek sekundy, tym razem pamiętałam, iż coś mi się śniło… nie przypominam sobie jednak zupełnie procedury wybudzania, przechodzenia ze stołu operacyjnego na wózek/łóżko, kiedy wieziono mnie z powrotem na salę cały czas ktoś do mnie coś mówił, usiłowałam odpowiadać i wkurzało mnie, iż bełkoczę… pamiętam przemiłego pana salowego, którego wcześniej prosiłam o podłożenie mi pod łeb mojej ortopedycznej poduszki i teraz mi pokazywał, iż jest, jest jak prosiłam, no proszę! Ten sam zresztą przemiły gostek golił nam okolice ucha przed operacją, oczywiście nie obyło sie bez żartów na temat, iż ja to się w sumie już do operacji przygotowałam, boczki wygolone elegancko 🙂
Przytomnośc z każdą chwilą wracała, ale wraz z nią pojawiał się ból. Ale nie ucha, jak można by przypuszczać – a pleców.
Ból łopatek, koszmarny ból łopatek.
Nie mogłam sobie przypomnieć, czy poprzednim pobytom szpitalnym, poprzednim operacjom tez towarzyszyło podobne zjawisko, ale to, tym razem, odbierałam jako totalny dramat.
Potwornie chciało mi się spać, mogłam leżeć wyłącznie na wznak, kompletnie bez ruchu, a bolało mnie tak, iż łzy same ciekły mi z oczu.
Straciłam rachubę czasu, było wczesne popołudnie, a mnie wydawało się, iż to już noc. Zapadałam w parominutowe drzemki, z których budził mnie ból pleców, potem jeszcze ucha.
Gadałyśmy z Eweliną, pocieszając się nawzajem, a czasem kurwując, leżąc na baczność na tych swoich madejowych łożach, ale to, iż mogłyśmy dzielić się swoim cierpieniem, próbować sobie nawzajem doradzać, wspólnie kombinować, co zrobić, żeby mniej bolało… no kurde, bez niej nie dałabym rady.
A potem mogłyśmy już ruszać nogami, podciagać kolana pod tyłek, obracać biodrami na bok, choć głowy wciąż nieruchomo… kilka to dawało, ale same próby pozwalały jakoś przetrwać. choćby próby wysikania się do basenu, gdy biodra z natury rzeczy były uniesione pare centymetrów do góry – choćby to przynosiło chwilową ulgę w bólu. Zabawne, spodziewałam się, iż największym problemem będzie to leżenie na wznak, na baczność, bez ruchu, to, iż nie wolno mi będzie choćby unieść głowy i jak ja to kurwa zniese… nikt nie przygotował mnie na ból. Na ból łopatek, potem lędźwi, na ból wnętrza ucha.
I wreszcie, gdy byłam bliska zapuszczenia się w dysputy, czy ból uszlachetnie i czemu to gówno prawda – wreszcie dostałyśmy kroplówki przeciwbólowe. Nie zadziałały od razu, ale minuty płynęły, a ja wsłuchiwalam się w swój organizm, czy czuję już jakąś różnicę, czy jeszcze nie.
Potem pozwolono nam powolutku obrócić głowy na „zdrowy bok”.
I świat troszkę wypiękniał.
Ewelinkę odwiedzili krewni a ja pokazowo chrapałam z sąsiedniego łóżka.
Spałam jak zabita, niemal bez przerwy do 4 rano. I nie pamiętam już, co było wcześniej – czy poranny obchód z wieścią, iż dziś wychodzę do domu, czy pionizacja. Co do tego wypisu to przyznam, iż mnie zatkało, bo wcześniej przepytywałyśmy z Eweliną w tym temacie wszystkich, od salowych po lekarzy i słyszałyśmy, iż czwartek, albo choćby piątek – a tu nagle BACH! i środa.
W związku z tym sama zaczęłam podnosić się na łokciu, potem siadać, choćby spuściłam dolne odnóża i podyndałam sobie nimi w powietrzu, ale tak całkiem wstać to się bałam, a najbardziej tego, iż ktoś mnie przyłapie na samodzielnym wstawaniu i mnie opierdoli.
Za chwilę zrobiłam to już w asyście pielęgniarki i zaczęłam trenować powrót do świata żywych.
Przede wszystkim powlokłam się do lustra. Już wyjeżdżając z sali operacyjnej zauważyłam, iż opatrunek przymocowano mi bandażem wokoło całej głowy, a plastrem nie tylko do policzka i z tyłu ucha, ale i do brwi i powieki nad prawym okiem, ja pierdolę!
Jak tylko trochę oprzytomniałam, jeszcze cała obolała, poprosiłam o pomoc jakąś salową i ona, dobra kobieta, w miarę delikatnie odkleiła mi plaster z okolic oka i zgrabnie podwinęła pod bandaż, nie miałam jednak pojęcia, czy gdzieś z tyłu głowy nie przyklejono mi go do włosów. W myślach czaiła się straszna wizja odrywania tego kurewskiego plastra od mojego cudnego irokeza, włos po włosku!!!
Na szczęście okazało się, iż żadnych plastrów na włosach nie było. Niedługo później zmieniono mi zresztą opatrunek na mniejszy, obejmujący wyłącznie ucho, dostałam też szczegółowe instrukcje co do techniki zmiany opatrunku.
Zrobiłyśmy też sobie wycieczkę do bufetu, bez Eweliny oczywiście zgubiłabym się jak dziecko we mgle, niestety ktoś wyżarł te czekoladową tartę z malinami, musiałam zadowolić się szarlotką i piszyngerem.
Potem zajrzał do sali młody, nieco nieśmiały lekarz i poprosił o podpis na paru dokumentach, no a ja jakoś tak mam, iż męska nieśmiałość budzi we mnie diabła.
No może nie od razu Lucyfera, władcę piekieł, Szatana pełną gębą, ale małego Lucusia, złośliwego chochlika, co kusi do robienia i gadania głupot.
Mój środowy chochlik obudził się, gdy miły pan doktor o milusich, dziecięcych pućkach, widocznych szczególnie, gdy się uśmiechał, a uśmiechał się niemal cały czas, wskazywał coraz to nowe miejsce do złożenia podpisu.
No i mnie podkusiło i poniosło 😛
„Tu podpis? I tu? Na pewno tylko podpis? Może telefon? Zdjęcie albo namiar na fejsa?„
Że też Ewelina była za daleko, żeby mnie kopnąć w kostkę albo uszczypnąć czy coś, bo jej spojrzenia w rodzaju „weź się babo opanuj, bo nam pan doktor spłonie ze wstydu” totalnie zignorowałam 😛
Ok, na koniec wróćmy do konkretów i spraw poważniejszych.
Tak naprawdę, to nie mam pojęcia, kto mnie operował.
Na początku byłam przekonana, iż chodzi o profesora T, jak pisałam w poprzedniej, jeszcze przedszpitalnej opowieści. On też jest wymieniony w wypisie, jednak z użyciem tajemniczego skrótu (?) fec przed nazwiskiem, wygooglowałam znaczenie i niby sie zgadza, ale dlaczego nie widziałam go ani na sekundę przed, ani po operacji? Dlaczego podczas pierwszego obchodu rzucił okiem w moją stronę i z krótkim „aaa tak, pani to u pani doktor…” czy jakoś tak, minął moje łóżko i potem za każdym razem rzucał w locie „Jest ok?” ucinając sobie później znacznie dłuższą pogawędkę z Eweliną?
O jaką panią doktor chodziło?
Dopytam podczas wizyty kontrolnej.
******
Piszę tę notkę od środy, od powrotu do domu, po kawałku, po parę zdań, co chwilę muszę więc czytać ją jeszcze raz, od początku, bo nie wiem, czy się nie powtarzam, czy nie wracam do tych samych tematów po raz drugi.
Jestem wciąż bardzo słaba, jak, kurwa, mrówka po porodzie, kręci mi się w głowie, wszystkie codzienne czynności zabierają mi 5 razy więcej czasu niż zwykle, a tu kurwa nie wolno się schylić, odchylić głowy do tyłu (spróbujcie wypłukać tak gardło) ogólnie żadnych nagłych ruchów, żadnego wysiłku, więc moje codzienne ćwiczenia rehabilitacyjne musiałam znacznie ograniczyć, ale najbardziej dokucza mi ból.
Nie uprzedzono mnie o tym w szpitalu, na wypisowej recepcie tylko antybiotyk, wiadomka po operacji… ale żadnych przeciwbóli, nic. Dobrze, iż zanim usunięto mi wenflon pielęgniarka namówiła mnie na kroplówkę, tak dokładnie było, musiała namawiać, bo nie bolało mnie nic, czułam się jak młody bóg, musiały działać jeszcze wcześniejsze kroplówki. Zaczęło się dopiero w domu, w środę popołudniu i im później tym bardziej.
Ja pierdolę, nie pamiętam, kiedy ostatnio tak mnie coś bolało. Tępy ból wewnątrz ucha, promieniujący do szczęki i głowy, pulsujący, nagle ostre ukłucie, jak kurwa igłą, albo nożem przez czaszkę – właśnie zapoznaję się z wszystkimi rodzajami bólu.
Wczoraj po ketonalu (walczę o jak największe odstępy między dawkami, staram się obserwować, czy ruch i inne działania sprawę pogarszają czy poprawiają) byłam tak otumaniona, iż z trudem prowadziłam zajęcia, dobrze iż zaprzyjaźniona maturzystka wykazała maximum zrozumienia)
Wczoraj moja Najlepsza z Sąsiadek i Niezastąpiona Ewa, święta kobieta, zmieniła mi opatrunek, znaczy ten zewnętrzny, plastry i gaziki, na małżowinie usznej i z tyłu, za uchem, na cięciu; umyła z krwi i strupów, popsikała antiseptem itepe. Rana za uchem jest duża/długa, ale szwy trzymają ok, czy się z nich sączy dowiem się przy dzisiejszej zmianie. Ucho spuchnięte, wewnątrz włożony opatrunek, ale ten będą usuwać dopiero za 2 tygodnie, za tydzień planowane usunięcie szwów zewnętrznych, tych za uchem.
Póki co mam Super Profesjonalne i Przyjazne Ambulatorium naprzeciw, pod szóstką 🙂
Z rzeczy zabawnych – po powrocie ze szpitala okazało się, iż przybyło mi 2 kilo, wiecie, te wszystkie tarty i piszyngerki, kazjereczki i szyneczki, bo poza tym poniedziałkowym obiadem szpitalne żarcie było zupełnie ok.
Ale dziś waga pokazała 64,8 i pewnie ta tendencja się utrzyma, bo przez ten pierdolony ból zupełnie nie mogę jeść.
Chciałabym, żeby przestało boleć.
Chciałabym zapamiętać z tych 3 dni wszystko, poza tym pierdolonym bólem.
Tego fajnego punkowego salowego, te wszystkie smakołyki z bufetu i jak o mało co nie wzmocniłam sobie kawy pieprzem.
Ale bankowo, na 100% zapamiętam nasze pogaduchy z Eweliną, wszelkie opowieści, całe wsparcie i podtrzymywanie na duchu, rozmowy gdzie i jak Cię boli, czy przestaje, czy jest lepiej. Porównywanie łap z wenflonem, ją bidulkę bolała cała dłoń, nie mogła dotknąć choćby leciutko, również poniżej nadgarstka, bolało przy najlżejszym poruszeniu palcami.
Ja dopiero dziś obserwuję wielkiego siniora, obejmującego całą lewą dłoń, ale na szczęście nie jest szczególnie bolesny.
Ale w kwestii zapamiętywania jeszcze: kolejny raz potwierdziła się moja szpitalna obserwacja: im niższy szczebel personelu, tym więcej empatii, chęci pomocy, rady i to zupełnie bezinteresownej. Matko, te wszystkie pielęgniarki i salowe, ochoczo nurkujące pod moje łóżko, bo tam potoczyła się buteleczka z kroplami do oczu, poprawiające bandaż, uchylające okna, iż nie wspomnę o super profesjonalnych wkłuciach i skutecznej walce z kroplówkami, które blokowały się w moich po-rakowo pozrastanych żyłach.
Zapamiętam Pana Salowego, (tego od podgalania boczków) który wspomniał, iż coś tam gdzieś tam śpiewa, a nagabywany przyznał się wreszcie, iż jest/był organistą, śpiewa w kościele i dał się namówić (zgadnijcie, kto namawiał :p ) na niedużą, niby cichą solóweczkę, ale i tak jego głos niósł się po pustym, szpitalnym korytarzu 🙂
Zapamiętam tego wesołego, kędzierzawego, nieco nieśmiałego doktorka, przypominającego putto z renesansowych czy barokowych dekoracji, który w jakimś momencie profesjonalnego wywiadu zapytał, jakich skutków operacji się spodziewam. Odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, iż nie będę mieć dziurki w uchu, bo słuchu operacja raczej mi nie przywróci, wiem, iż to tak nie działa. Ach, z jakim uznaniem popatrzył na mnie wtedy, tę chwilę, gdy doceniono światłość mojego umysłu zapamiętam na bank. Chwilę później zaczęłam się wygłupiać z tą chęcią obdarzenia Pana Doktora numerem telefonu, namiarem na fejsa czy zdjęciem i cały podziw chuj strzelił 😛
Ale znowu poważniej – nie zapomnę na bank całego zrozumienia i chęci pomocy, z jakim spotkało się nasze cierpienie, nasze pojękiwania, nasze łzy.. wszystkich słów pocieszenia, iż już niedługo pozwolą nam troszkę się poruszać i będzie lepiej, jeszcze godzinka, jeszcze pół i będzie lepiej.
Pisząc te słowa patrzę spokojnie na kilka kapsułek ketonalu, który mi został, na Nimesil, który wygrzebałam w zakamarkach apteczki, dobra, nie jest źle, daję radę i dam radę, w razie wu mam się czym wspomóc. Siły też powoli wrócą, o, zapuszczę sobie nowy album Lacrimosy – i od razu będzie lepiej, co nie?
Wszystko to jednak, co się wydarzyło, co pomogło znieść mi ból, cierpienie i wszelkie uciążliwości szpitala, to nie telefon, Bagi, wręcz przeciwnie – to jego brak.
Dzięki tej nieobecności wypasionej komórki w łapie wydarzyły się te wszystkie rozmowy na żywo, te wszystkie kontakty międzyludzkie, niosące zrozumienie, wsparcie i śmiech.
Dzięki tej nieobecności zakumplowałam się z Eweliną i razem było nam w tym wszystkim o wiele łatwiej.
Z nosem w telefonie mniej by mnie bolało? Dostałabym więcej mądrych, profesjonalnych rad czy zwykłej, ludzkiej życzliwości, doświadczyłabym więcej ciepła od kogoś, kto cierpi, podobnie jak ja? Niby komu opisywałabym, co czuję i jak czuję i jak sobie z tym radzić…
Nie, tu potrzebny był żywy człowiek, kontakt z kimś obok. Szpitalny personel i na sąsiednim łóżku osoba o dobrym sercu ❤
PS. Jak to ustaliłyśmy z Belitkiem: ” wszystkie Eweliny to fajne dziewczyny” 😀
Obie fotki cyknęła Ewelina, dzięki!!! ❤
I oczywiście ogromniaste dzięki dla wszystkich, którzy o mnie pamiętali/dbali podczas tego szpitalnego survivalu ❤
więcej w tej kategorii: https://drzoanna.wordpress.com/category/blog-spis-tresci/