Natasha od dawna planowała, by to zrobić – adoptować dziecko z domu dziecka

polregion.pl 1 godzina temu

Pamiętam, iż już od dawna przygotowywała się do tego kroku wziąć dziecko z domu dziecka. Mój mąż, z którym przeżyłam sześć lat i którego nie udało się mi ożenić, odszedł do innej, bardziej urodziwej i bardziej odnoszącej sukcesy kobiety. Życie małżeńskie rozciągało mnie tak, iż nie miałam już ani siły, ani ochoty znów próbować zbudować rodzinę i szukać tego, kto będzie przy mnie w euforii i w smutku. Postanowiłam więc, iż jeżeli już mam poświęcać energię i ciepło serca, nie będzie to już dla partnera, ale dla tego, kto naprawdę ich potrzebuje.

Tak więc ruszyłam do działania. Dowiedziałam się wszystkiego w Urzędzie Ochrony Dzieci i Młodzieży, zebrałam potrzebne dokumenty. Teraz najważniejsze znaleźć tego jedynego chłopca, który stanie się moim synem, moim dziedzictwem i któremu przekażę całe ciepło duszy zgromadzone przez moje 38 lat.

Nie chciałam małego noworodka, bałam się, iż nie poradzę sobie z niemowlęciem, bo przeszłam już tę granicę, kiedy kobieta podświadomie tęskni za nocnym kołysaniem, przewijaniem i uspokajaniem płaczącego dziecka. Dlatego pojechałam do domu dziecka, aby znaleźć trzylatka czy pięciolatka, który mógłby stać się moim własnym.

Kiedy wsiadłam do tramwaju, drżałam jak przed pierwszą randką i nie zauważyłam, iż w mieście naprawdę rozkwitła wiosna lekko chłodna, z niebiańsko jasnym słońcem. Tramwaj skrzypiał przy zakrętach, a ja wciąż rozmyślałam o przyszłym dziecku, które już istnieje w tym świecie, choć jeszcze nie wie, iż jest przeznaczone dla mnie.

Za oknem tramwajowym mijało wiosenne miasto: szkliste refleksy samochodów, ludzie spieszący się w różne strony. Nikt nie wiedział, iż ja, Natalia, jadę na spotkanie własnego szczęścia. Odwróciłam się w wagonie ku oknu, ale to, co działo się na zewnątrz, już mnie nie interesowało uśmiechałam się do przyszłego syna, którego miałam spotkać za kilka minut.

Nadszedł adekwatny przystanek. Nazywał się po prostu Dom dziecka. Wysiadłam i od razu dostrzegłam stary pałac z kolumnami, z których opadła popękana tynkowa warstwa, a kiedyś białe kamienie przybrały barwę kamuflażu, jakby chciały ukryć się przed wrogiem. Weszłam i wyjaśniłam wszystko strażnikowi, który skierował mnie do gabinetu dyrektorki.

Dyrektorką była już prawie staruszka, Halina, w przetartej, manualnie robionej koszuli z filcowymi kulkami. Wyglądała nieco prowincjonalnie, nieco niechlujnie, ale w jej oczach widać było, iż jest na swoim miejscu od lat. Rozmawiałyśmy krótko, bo wczoraj telefonicznie już omawialiśmy wszystkie szczegóły.

No to chodźmy wybrać, proszę rzekła Halina, wstając ze swojego krzesła.

Posłusznie podążyłam za nią. Przemierzając długi korytarz z ciemnoniebieskimi panelami, dyrektorka rzuciła ramię przez ramię:

Młodsza grupa właśnie ma zabawę, więc i my tam pójdziemy.

Pchnęła drzwi i razem wkroczyłyśmy na próg. W pomieszczeniu było około piętnastu dzieci, dziewczynek i chłopców, które biegały po dywanie i kręciły się wokół szafek z zabawkami. Nauczycielka siedziała przy oknie przy małym stoliku, pisząc coś, od czasu do czasu podnosząc głowę i czujnie obserwując porządek.

Gdy tylko dorosłe weszły, maluchy natychmiast rzuciły się w nasze strony. Obwąchiwały kobiety, przytulały się do kolan, podnosząc małe buzie i krzycząc jednocześnie:

To ja, moja mama przychodzi! Do mnie!

Nie, to moja mama, od razu ją rozpoznałam! Wczoraj widziałam ją we śnie

Weź mnie, weź mnie! To ja twoja córeczka!

Dyrektorka mechanicznie pogłaskała dzieci po głowach i szeptem podawała mi krótkie opisy każdego z nich. Ja natomiast nie mogłam się zdecydować potrzebowałam brata wszystkich

Wszyscy, włącznie z chłopcem, który siedział przy oknie na małym krzesełku i nie podchodził do dorosłych, ale tylko odwracał się i przyglądał się znanej mu scenie w świecie dziecięcych zabaw.

Z jakiegoś powodu podeszłam właśnie do niego. Położyłam rękę na jego głowie.

Z pod dłoni wyjrzały małe, lekko skośne oczy nieokreślonego koloru, które idealnie pasowały do szczupłej twarzy, szerokiego nosa i jasnych, ledwie zarysowanych brwi. Chłopiec nie przypominał tego, co wyobrażałam sobie w głowie. A kiedy już miałem wątpliwości, iż jest typem nieodpowiednim, dziecko wypowiedziało:

i tak mnie nie wybierzesz.

Jednocześnie patrzył na nieznajomą kobietę żarliwie, jakby błagał o coś innego.

Dlaczego tak myślisz, mały? zapytałam, nie zdejmując ręki z jego głowy.

Bo jestem katarowy i często choruję. Mam też siostrzyczkę, Jadzię. Mała, w grupie maluszków. Codziennie do niej biegam i głaszczę ją po głowie, żeby nie zapomniała, iż ma starszego brata. A ja nazywam się Witek i bez Jadzi nie pójdę nigdzie

Nagle, z napięcia, z jego nosa popłynęły krople kataru.

Wtedy zrozumiałam, iż całe życie czekałam na spotkanie z katarowym Witkiem, który często choruje, i z jego siostrą Jadzią, której jeszcze nie widziałam, a już kochałam.

Idź do oryginalnego materiału