Nauczyciele skarżą się na "miękkie wagary". Tu nie pomoże zmiana limitów frekwencji

mamadu.pl 1 dzień temu
Ministerstwo Edukacji Narodowej zapowiedziało, iż chce zmienić limity frekwencji uczniów na lekcjach. w tej chwili wystarczy mieć 50 proc. obecności, by być klasyfikowanym i zdać do kolejnej klasy. Nauczyciele narzekają na "miękkie wagary" i uważają, iż frekwencja powinna wynosić 100 proc.


Rodzice pozwalają wagarować


Nowe limity frekwencji w szkole mają walczyć z wagarowaniem i uświadamiać dzieci i młodzież, iż ich obecność w szkole jest bardzo ważna. Niestety nikt nie myśli o tym, iż być może najpierw należałoby dojść do tego, dlaczego uczniowie rezygnują z zajęć szkolnych i nie czują potrzeby bycia obecnym w szkole. Problem jest bowiem bardziej złożony i o tym mówią przede wszystkim nauczyciele, do których dotarła informacja o zmianach frekwencji.

Jak podaje tokfm.pl, pedagodzy od dawna są zdania, iż 50 proc. obecności to zdecydowanie zbyt mało. Nie da się nauczyć wszystkiego, co potrzebne do ukończenia edukacji, bez systematycznej pracy i przyswajania wiedzy na lekcjach.

– Wyraźnie widać, iż wyższa średnia klasy jest w tych zespołach, gdzie frekwencja jest równie wysoka, a osiągnięcia są zdecydowanie niższe tam, gdzie dzieci rzadziej przychodzą do szkoły. W związku z tym jest jakaś zależność – mówiła gościni "Pierwszego Programu" w TOK FM, Jolanta Gajęcka, dyrektorka jednej z krakowskich podstawówek. Kobieta wskazała też, iż największym problemem są tzw. miękkie wagary. To nieobecności, na które przyzwalają rodzice, a choćby usprawiedliwiają je dzieciom.

– Wagarowanie ma teraz taką miękką formę, ponieważ często odbywa się za przyzwoleniem rodzica. Rodzice są częściej skłonni usprawiedliwić nieobecność – albo zdrowiem, złym samopoczuciem, konfliktem w klasie, albo po prostu dla świętego spokoju, żeby nikt z nimi nie rozmawiał na temat postawy ich dziecka – opowiadała nauczycielka.

Represja zamiast wsparcia


To pokazuje, iż dziś choćby nie samo chodzenie przez uczniów na wagary jest problemem. Dużo trudniejszym problemem jest to, iż rodzice na te nieobecności przyzwalają, usprawiedliwiają je i nie rozumieją, jakie to będzie miało konsekwencje. Gajęcka zauważa, iż jeżeli rodzic zgadza się na to, by dziecko później nadrabiało naukę w domu, bo nie ma ochoty chodzić do szkoły, być może lepiej w przypadku takiego ucznia sprawdziłoby się nauczanie domowe.

Na razie resort nie zdradza, na jakie limity chce zmienić frekwencję w szkole, ale nauczyciele są zdania, iż powinna ona wynosić 100 proc. Wszystko dlatego, iż uczniowie do 18. roku życia są objęci obowiązkiem nauki, więc nie powinno być mowy o jakichś progach w nieobecnościach.

– Po prostu powinno się w szkole być. o ile nieobecność ma być usprawiedliwiona, to powróćmy do zwolnień wystawianych przez lekarza, które będą mogły usankcjonować to, iż dziecko było na przykład chore – podpowiadała dyrektorka krakowskiej podstawówki.

Eksperci są zdania, iż najlepiej byłoby zacząć od dojścia do przyczyny wagarowania i pomóc uczniom, którzy się decydują na opuszczanie lekcji. jeżeli poczują się jeszcze bardziej przymuszeni z powodu wyśrubowanych limitów, może się to skończyć frustracją, buntem i złością, a wtedy nie będzie już mowy o współpracy na linii nauczyciel-uczeń. Warto byłoby więc wspierać dzieci i młodzież, a nie wywierać na nich presję.

Źródło: tokfm.pl


Idź do oryginalnego materiału