Nazywam się Zofia Kowalska. Urodziłam się i całe życie spędziłam na Podlasiu. Mam teraz 61 lat, ale wierzcie mi, nigdy nie czułam się tak wolna i naprawdę żywa. Jeszcze siedem lat temu myślałam, iż to już koniec — życie za mną, a prace w ogródku, tabletki i starość przed nami. Myliłam się. Dlatego chciałabym opowiedzieć wam swoją historię — być może stanie się ona odkryciem dla kogoś z was.
Wyszłam za mąż w wieku 22 lat. Wydawał się być odpowiedzialny: nie pił, nie palił, pracowity, był zaradny. Wszystko rozsądnie. Urodziłam troje dzieci — dwóch synów i córkę. Najmłodsze dziecko, Władzio, urodziło się, gdy miałam 37 lat. Między nim a starszymi była duża różnica wieku. Musiałam na nowo nauczyć się być mamą — nie młodą, zmęczoną, ale wciąż kochającą. Zawsze byłam blisko: bez nałogów, cierpliwa, spokojna. Żyłam dla dzieci. Pracowałam, starałam się, ale mało sobie pozwalałam. Wszystko dla rodziny, domu, codzienności. Nigdzie nie jeździłam, nie odpoczywałam. Choć marzyłam. Marzyłam, iż nocą we śnie spaceruję po ulicach Paryża, którego nigdy nie widziałam.
Przed zamążpójściem byłam bardziej beztroska. Podróżowałam, jeździłam z przyjaciółkami po Polsce, byłam prawdziwie żywą dziewczyną. A potem… nastało życie według instrukcji. Nie był złym człowiekiem. Nie pił, przynosił pieniądze do domu, nie wszczynał konfliktów. Ale był pusty. Apatyczny. Zawsze pochłonięty swoją pasją do myślistwa. Miał trzy rasowe psy, dziesiątki strzelb, namioty, radia, noże, sprzęt. Wszystko dla lasu. A ja? choćby kota nie mogłam sobie sprawić. Nienawidził kotów. Jak zresztą wielu rzeczy, które ja kochałam.
Kiedy skończyłam 55 lat, dzieci wyprowadziły się, wnuków jeszcze nie było. I po raz pierwszy od wielu lat zostałam sama z tym obojętnym, milczącym mężczyzną. Patrzyłam na niego i rozumiałam: nie chcę już tak żyć. Nie chcę być meblem w jego domu. Nie chcę umierać, nie próbując, co to wolność.
We wrześniu przeszłam na emeryturę i przyszłam do niego z propozycją rozwodu. Bez awantur. Podaruję ci połowę naszego trzypokojowego mieszkania, garaż, samochód, działkę, domek myśliwski i wszystkie twoje psy z arsenałem. W zamian proszę tylko o dwupokojowe mieszkanie w sąsiedniej dzielnicy. Zgodził się bez słowa. Już mu było wszystko jedno. Między nami dawno już nie było nic. Ani słów, ani spojrzeń, ani duszy.
W listopadzie przeprowadziłam się. Z jedną walizką. Bez mebli. Bez naczyń. Bez znajomych ścian. Otworzyłam drzwi do nowego mieszkania, usiadłam na podłodze i… rozpłakałam się. Nie ze smutku. Z radości. Pierwszy raz od wielu lat oddychałam swobodnie.
Stopniowo zaczęłam urządzać się na nowo. Wymieniłam okna, drzwi, rury. Powoli robiłam remont. Kupiłam proste, ale przytulne meble. Znalazłam dwa koty rasy sfinks. Nazwałam je Greta i Chanel. Po raz pierwszy od dekad zrobiłam coś, na co sama miałam ochotę.
Minęło sześć lat. W tym czasie byłam nad Morzem Bałtyckim, w Krakowie, w Wrocławiu, w Gdańsku. Chodzę do teatrów, na wystawy, do muzeów. Chodzę na basen, piekę ciasta, dziergam szaliki dla wnuków. Tak, mam już wnuki — jestem szczęśliwą babcią, a dzieci często mnie odwiedzają. Śmiejemy się, rozmawiamy, obejmujemy. Mamy prawdziwą rodzinę. Prawdziwą, ciepłą, bez lęku, iż nie zostaniemy wysłuchani.
Czasem były mąż dzwoni. Pyta, jak się mam. Mówi, iż tęskni. Ale ja już dawno mu wybaczyłam i puściłam wolno. Wracać? Nigdy. Przeżyłam 33 lata w małżeństwie. Wystarczy. Teraz jestem sama, ale nie samotna. Mam ulubiony fotel, poranną kawę przy oknie, swoje książki, moje koty, przyjaciół i ciszę, której już się nie boję.
W październiku skończę 61 lat. I absolutnie nie chcę znowu wychodzić za mąż. W końcu zaczęłam naprawdę żyć — bez kompromisów. I wiecie co? Życie zaczyna się wtedy, gdy po raz pierwszy odważysz się wybrać siebie.