„Nie jestem nianią ani gosposią”: Powiedziałam córce, iż nie muszę zajmować się wnuczką, bo mam swoje plany.

polregion.pl 2 dni temu

Wszystko zaczęło się od najpiękniejszego wydarzenia – narodzin wnuczki. Ja, jako kochająca matka i babcia, rzuciłam się do pomocy: nie spałam po nocach, spacerowałam z malutką, prasowałam śmieszne body, gotowałam przeciery, przygotowywałam kąpiele. Wydawało mi się, iż to mój obowiązek, moja pomoc, moje ciepło, które z euforią daję swojej córce i jej rodzinie. Pamiętam, jak sama kiedyś byłam w tym wyczerpującym wirze pierwszych miesięcy macierzyństwa – i brakowało mi wtedy oparcia.

Ale stopniowo moja pomoc zaczęła być traktowana jak oczywistość. Córka i zięć zaczęli widzieć we mnie darmową usługę. Najpierw prosili, żebym posiedziała przez parę godzin, potem na wieczór, a w końcu – na całe weekendy. Coraz częściej słyszałam: „Mamo, zostań z Zosią, idziemy na kursy”, „Mamo, przecież jesteś w domu, możesz ją odebrać z przedszkola”, „Mamo, mamy siłownię, pomóż”.

I pomagałam. Bo jak inaczej? Nie można przecież zostawić dziecka samego. A potem zauważyłam, iż moje „tymczasowe zastępstwo” zmienia się w stały obowiązek. Nie byłam już uwzględniana w ich planach. Układali swoje życie – a ja miałam się po prostu dostosować.

Ostatnio wydarzyła się rzecz, która mnie ostatecznie dobiła. Córka zadzwoniła i powiedziała, iż mają z mężem firmową imprezę, a Zosia nie idzie do przedszkola, bo lekko pokasłuje. Zięć, oczywiście, pojechał z kolegami na ryby, a ona nie może odmówić wyjścia – bo to ważne dla pracy. Milczałam, spakowałam się i zabrałam dziecko. Bo co by nie mówić, to moja wnuczka, kocham ją. Ale w środku już wtedy gotowałam się ze złości na całą tę sytuację.

A dziś stało się to, co przelało czarę goryczy. Cóż za radosna wiadomość – córka oznajmiła, iż z Tomkiem lecą do Turcji. Na dwa tygodnie. Ucieszyłam się i zapytałam: „A Zosię bierzecie?”. Odpowiedź mnie powaliła:
„No przecież nie. Ty z nią zostaniesz. Już mamy bilety, hotel all inclusive”.

I tyle. Żadnego pytania, żadnej prośby. Po prostu postawili mnie przed faktem. choćby nie pomyśleli, czy mam czas, czy nie zaplanowałam czegoś innego. Pewnie uważają, iż emerytka nie ma prawa do własnego życia. Tylko wnuki i garnek.

Wzięłam telefon i spokojnie, ale stanowczo powiedziałam:
„Aniu, ja nie jestem niańką. Nie jesteście moimi pracodawcami. Jesteście dorosłymi ludźmi, macie dziecko – to wasza odpowiedzialność. jeżeli chcecie odpocząć we dwoje, to albo zabieracie Zosię, albo szukacie kogoś innego. Ja mam swoje plany – z moją przyjaciółką Wandą mamy zaplanowany wyjazd do sanatorium. Rezerwowałyśmy pokój miesiąc temu”.

Na drugim końcu zapadła cisza. A potem zaczęła się awantura. Córka krzyczała, iż jestem egoistką, iż jestem złą babcią, iż „wszystkie normalne babcie tylko marzą, by zajmować się wnukami”, a ja myślę tylko o sobie. I co niby mam robić – siedzieć przed telewizorem?

A ja już nie mam siły się tłumaczyć. Nie muszę. Pomagałam z miłości, nie z obowiązku. Ale gdy ta miłość staje się wykorzystywaniem – trzeba postawić granice.

Tak, jestem na emeryturze. Ale to nie znaczy, iż moje życie się skończyło. Mam plany, marzenia, zmęczenie, zdrowie, w końcu. Dlaczego nikt mnie nie zapytał – czy mam ochotę spędzić dwa tygodnie sama z dzieckiem, bez przerwy, bez snu? Dlaczego mam poświęcać się dla cudzych wakacji?

Kocham moją wnuczkę. Ale nie pozwolę już, żeby moja miłość była pretekstem do wygody innych. I jeżeli przez to pokłócę się z córką – trudno. Prawdziwa rodzina to szacunek. A nie wygodnictwo.

Po raz pierwszy od dawna powiedziałam „nie”. I poczułam, jak spada ze mnie ciężar. Bo ja nie jestem niańką. Nie jestem służącą. Jestem matką. Jestem kobietą, która ma prawo do własnego życia.

Idź do oryginalnego materiału