Nigdy nie jest za późno: Życie w wirze pasji

twojacena.pl 20 godzin temu

Wiek to nie wyrok: Życie w wirze namiętności

Halina szykowała się do swoich sześćdziesiątych urodzin. Ta liczba brzmiała jak wyrok, a wymówienie jej na głos wydawało się nie do zniesienia. Kiedyś sześćdziesiątka oznaczała próg starości, początek schyłku, a choćby według dzisiejszych, łagodniejszych standardów – przejście do kategorii „osoby starszej”. Na samą myśl serce ściskało się w piersi.

Ostatni raz tak dotkliwie przeżywała swój wiek, gdy skończyła trzydzieści lat. Wtedy wydawało się, iż młodość odeszła bezpowrotnie, zostawiając jedynie cień dawnej wolności. Ale teraz, patrząc na swoje dorosłe już dzieci, Halina tylko gorzko się uśmiechała na te wspomnienia.

Zatrzymała się przed lustrem w sypialni, wpatrując się uważnie w swoje odbicie:
— Wcale nieźle — szepnęła cicho, obracając się raz w jedną, raz w drugą stronę. — Wyglądam na czterdzieści, czuję się tak samo. Nic mnie nie boli, wszystko się zgina, puknij w niemalowane.
Mrugnęła do swojego odbicia, jakby rzucając wyrok czasowi, i wyszła, by zająć się zadaniem od męża.

Świętowanie zaplanowano z rozmachem: na wybrzeżu Turcji, w gronie przyjaciół i rodziny. Halina początkowo się opierała — data, mówiła, nie do zabawy, ale do refleksji nad przemijaniem. No i drogo, daleko, tyle zachodu. Ale jej głos utonął w chórze rodzinnego entuzjazmu. Mąż, Tadeusz, którego wszyscy nazywali Tadkiem, przysięgał, iż wszystko zorganizuje: od lotu po slajdshow pod przeboje Grzegorza Turnaua. Montaż powierzył młodszemu synowi, a zdjęcia — oczywiście Halinie.

Usiadła na miękkim dywanie w salonie, z ciężkim westchnieniem otwierając starą komodę. Zdjęć nie było wiele — ślady dwóch emigracji i niezliczonych przeprowadzek. Dziecięcych fotografii prawie nie ocalało: gdy w wieku dwudziestu kilku lat opuszczała rodzinny Kraków, nie było miejsca na sentymenty. Coś udało się odzyskać przez rodziców, ale i oni mieli niewiele. Pierwsze małżeństwo, rozwód — stamtąd zabrała tylko kilka kart: swoje, dzieci, przyjaciół. Reszta została w przeszłości, która nigdy nie nadeszła.

Tadeusz, w przeciwieństwie do pierwszego męża, amatora fotografii, rzadko brał aparat do ręki. Ale przez lata wspólnego życia zdjęć i tak się nazbierało. Potem życie przyspieszyło: telefony się psuły, dyski wychodziły z mody, foldery z plikami ginęły pod dziwnymi nazwami. Albumy, które można było przeglądać, dotykać, wspominać, odeszły w niepamięć.

Przeglądając fotografie, Halina trafiła na zdjęcie z matury — w tej samej sukience, którą podarowali jej dziadkowie z Łodzi. Tu kolejne — z praktyk w szpitalu po trzecim roku. A tu — komunia starszego syna, jego spięty uśmiech i jej duma. Nagle — fotografia przyklejona do innej. Ostrożnie ją odkleiła. Serce zamarło. Krystyna. Obok — Halina w szmaragdowej sukience na chrzcinach Asi.

Nie widziały się prawie trzydzieści lat.

Krystyna wpadła do ich grupy stażystów późną jesienią, przenosząc się z kardiologii na internę. Drobna, z krótką fryzurą i wielkimi oczami, wyglądała na dziewczynkę, dopóki nie zaczęła mówić. Wtedy wszyscy rozumieli: przed nimi nie tylko bystra głowa, ale prawdziwy talent. Emigrantka z Wilna, przyjechała z matką i mężem — ten był jej opiekunem naukowym i starszy o dobrych kilkanaście lat. Egzaminy zdała za pierwszym razem, tak dobrze, iż oferowano jej każdą specjalizację. Wybrała kardiologię — prestiżowo, blisko męża. Ale po pół roku nocnych dyżurów nie wytrzymała i przeszła na internę.

Z Haliną znalazły wspólny język od razu. A gdy matka Krystyny zaczęła opiekować się synem Haliny, stały się niemal siostrami. Studia dobiegały końca, a przyjaciółki coraz częściej mówiły o przyszłości.
— Może pójdę w endokrynologię? — zastanawiała się Halina.
— Po co? — machnęła ręką Krystyna. — Jeszcze trzy lata wkuwania, a potem czekanie na pacjentów. A internista — od razu do akcji, wszystkie ścieżki prowadzą przez ciebie!
W końcu Halina została na interne, a Krystyna poszła w endokrynologię. I wyjechała do Budapesztu.

Krystyna miała idealną rodzinę: matkę, męża, młodszą siostrę — wszyscy ją uwielbiali. Tylko jednego nie mogła osiągnąć — dziecka. Lata prób, łzy, kliniki. I nagle — cud. Córka urodziła się tuż przed obroną. Krystyna postanowiła zostać w Budapeszcie, wśród polskiej diasporRozstanie było pełne łez, ale w tamtych dniach jeszcze wierzyły, iż los złączy je na nowo.

Idź do oryginalnego materiału