Pociąg sennie postukiwał na szynach, za nocnym oknem majaczyły jakieś nieodgadnione światy, i zrobiło się cicho. Żona chwyciła moją dłoń, i w półmroku widziałem jej wpatrzone we mnie oczy. Zapytałem:
- Jak to możliwe, iż szkoła niczego nie wiedziała o swoim własnym uczniu?
- Ale skoro matka nie miała zielonego pojęcia, co robi jej jedyne dziecko, to tym bardziej nie dziwmy się nauczycielom, bo takich jak on uczniów w swoim technikum mają tysiące. - powiedziała żona.
- Nie zgadzam się. Szkoła po to ma dokument o nazwie `dziennik lekcyjny`, żeby każdego dnia obowiązkowo rejestrować wszystkie istotne dane, dotyczące swoich podopiecznych.
Zapadła cisza.
- No, i jak to się skończyło?
- Ale skąd pani wiedziała, iż X. wagaruje? - zapytaliśmy jednocześnie.
- Mieszkaliśmy w jednopiętrowym bloku, gdzie każdy każdego doskonale znał. To sąsiedzi zwrócili mi uwagę na to, co wyprawia mój nastolatek.
Najgorsze było to, iż ja jakoś okropnie długo nie mogłam się po tych wszystkich sensacjach pozbierać i jak sparaliżowana całymi tygodniami trwałam w stanie kompletnej rozsypki...
Syn był nieprzeciętnie inteligentny, miał niebywale rzadkie techniczne umiejętności; kiedy byłam w pracy, już jako dziewięciolatek któregoś dnia wymienił w naszym mieszkaniu wszystkie stare kontakty i gniazdka elektryczne, które przecież kupiłam z decyzją wynajęcia umówionego wcześniej sąsiada-fachowca elektryka; kilka miesięcy później - też pod moją nieobecność - mój parolatek naprawił mi pompę w automatycznej pralce... co się wprost nie mieści w żadnej matczynej głowie...
Całonocne eskapady mojego piętnastolatka tymczasem trwały w najlepsze, więc całymi godzinami wydzwaniałam po naszych wspólnych znajomych, wydzwaniałam też na komisariat najbliższej policji, żeby pomogli mi go jakoś odnaleźć, ale... sami państwo przecież doskonale wiedzą, iż było to wyłącznie przysłowiowym `szukaniem igły w stogu siana`, bo dziecko mogło nocować u kolegów, mogło być na dyskotece, mogło łowić raki w rzece, mogło być wszędzie... i nigdzie.