O determinacji i systemach ERP – wywiad z dr Edytą Różycką

portalpolonii.com.au 1 dzień temu

W cyklu „Wasze historie” prezentujemy rozmowę z dr Edytą Różycką – z wykształcenia magistrem bankowości i księgowości oraz doktorem systemów informacyjnych. Z zawodu specjalistką systemu ERP. Wiceprezesem Polskiego Biura Opieki Społecznej „PolCare”, od lat aktywnie zaangażowaną w życie społeczne Polonii w Australii.

Justyna Tarnowska [J.T.]: Kiedy wyemigrowałaś do Australii i jaki był powód Twojego wyjazdu?

Edyta Różycki [E.R.]: Po raz pierwszy przyjechałam do Australii – dokładnie do Perth – w 1994 roku, aby odwiedzić bliską mi osobę. Mój przyszły mąż, Robert, wyemigrował na antypody kilka lat wcześniej. Po upadku komunizmu w Polsce trudno było mu odnaleźć się w nowej rzeczywistości, w której sama rzetelna praca nie wystarczała i potrzebny był też spryt.

Mój pierwszy pobyt trwał sześć miesięcy. Chciałam sprawdzić, czy Australia to miejsce, w którym mogłabym zamieszkać na stałe. Łącząc przyjemne z pożytecznym, zbierałam jednocześnie materiały do pracy magisterskiej poświęconej australijskiemu systemowi podatkowemu. Do Polski wróciłam na obronę pracy magisterskiej.

W 1995 roku przyjechałam do Australii już na stałe. Kilka tygodni później wzięliśmy z Robertem ślub.

J.T.: Ukończyłaś bankowość. Czy ten kierunek nie stwarzał w Polsce perspektyw zawodowych?

E.R.: Oczywiście, iż stwarzał. Polska gospodarka bardzo potrzebowała wówczas specjalistów z dziedziny bankowości. W 1990 roku utworzono w Szkole Głównej Handlowej kierunek bankowości, a my byliśmy pierwszym rocznikiem, który go ukończył i był przygotowany do pracy w tym kształtującym się dopiero co sektorze. Gdybym została w kraju, bez trudu znalazłabym pracę, tak jak większość moich znajomych ze studiów, którzy dziś są doradcami Rady Ministrów czy prezesa NBP, czy też dyrektorami oddziałów, a choćby całych banków. Zdecydowałam się jednak na rozpoczęcie nowego życia poza Polską.

J.T.: Co było dla Ciebie największym wyzwaniem po przyjeździe?

E.R.: Nauka języka angielskiego. Podczas pierwszego pobytu w Australii wszystko musiałam sprawdzać w słowniku. Nie zniechęcało mnie to – wręcz przeciwnie, byłam bardzo zmotywowana. Po osiedleniu się w Perth zapisałam się na intensywny, trzymiesięczny kurs językowy w TAFE.

Zajęcia odbywały się pięć dni w tygodniu i obejmowały cztery podstawowe kompetencje: pisanie, mówienie, czytanie i słuchanie. Bardzo przykładałam się do nauki, co znalazło odzwierciedlenie w świadectwie. Otrzymałam adnotację, iż moja znajomość języka jest w pełni wystarczająca do podjęcia studiów wyższych, dzięki czemu nie musiałam zdawać dodatkowych egzaminów certyfikujących.

Po pół roku nauki czułam się już znacznie pewniej w rozmowach i mogłam swobodnie komunikować się z ludźmi.

J.T.: Czy cały czas mieszkaliście w Zachodniej Australii?

E.R.: Nie. Po około półtora roku w Perth zdecydowaliśmy się przenieść na wschód kraju, gdzie było zdecydowanie więcej ofert pracy w finansach i bankowości. Mąż złożył podanie o pracę w Melbourne i ostatecznie właśnie tutaj zamieszkaliśmy.

J.T.: Jak wyglądało szukanie pracy?

E.R.: Jako absolwentka uczelni z Polski mogłam starać się o miejsca w programach typu graduate, które prowadziły w tym czasie trzy australijskie banki. Bez problemu przechodziłam testy wiedzy, testy aptitude i pierwsze etapy rekrutacji, gdzie odpadała większość kandydatów. Niestety na końcowych rozmowach kwalifikacyjnych, gdy zostawali już tylko najlepsi, mój angielski wypadał słabiej niż u miejscowych absolwentów i ostatecznie nie udało mi się zdobyć miejsca w żadnym z tych programów. Na szczęście, trochę przypadkiem i dzięki znajomościom, znalazłam pracę w firmie spedycyjnej. Byłam na nią zdecydowanie zbyt kwalifikowana po studiach, ale nie miałam problemu, żeby zacząć od niższego stanowiska i zdobyć cenne doświadczenie oraz podszlifować swój angielski.

Aby zwiększyć swoje szanse na rynku pracy zdecydowałam się kontynuować edukację i zdobyć australijskie kwalifikacje. Wybrałam księgowość, dokładnie analizując perspektywy rozwoju w tej branży. Zależało mi na czymś więcej niż rutynowe księgowanie, dlatego zapisałam się do CPA (Certified Practising Accountant) – jednej z dwóch organizacji zrzeszających księgowych w Australii – z zamiarem ukończenia ich programu i uzyskania statusu biegłego księgowego.

J.T.: Czy proces aplikacyjny do CPA był skomplikowany?

E.R.: Tak, wymagał dostarczenia pełnej dokumentacji. Mój dyplom został dokładnie przeanalizowany i zalecono jego nostryfikację. Początkowo wniosek odrzucono, ponieważ w australijskim rejestrze nie figurowała Szkoła Główna Handlowa. Dopiero po wyjaśnieniu, iż wcześniej funkcjonowała pod nazwą Szkoła Główna Planowania i Statystyki, dyplom został uznany.

Następnie CPA zażądało szczegółowych sylabusów wszystkich przedmiotów z zakresu księgowości, ekonomii, finansów i IT. Zebranie tych informacji zajęło mi kilka miesięcy, ale ostatecznie zostałam przyjęta jako członek wstępny pod warunkiem ukończenia sześciu przedmiotów na australijskim uniwersytecie.

J.T.: Gdzie zdecydowałaś się studiować?

E.R.: Wybrałam Deakin University, najbliżej mojego miejsca zamieszkania. Zamiast zaliczać pojedyncze przedmioty, zaproponowano mi ukończenie Postgraduate Diploma in Accounting z zaliczeniem sześciu przedmiotów. Uznałam, iż to najlepsze rozwiązanie – ten sam nakład pracy i kosztów, a w efekcie dyplom australijskiej uczelni.

Studia trwały dwa lata i ukończyłam je z Nagrodą dla Najlepszego Studenta, która częściowo zrekompensowała koszty nauki.

J.T.: Czy ta nagroda miała wpływ na Twoją dalszą karierę?

E.R.: Tak. Uczelnia poleciła mnie firmie zainteresowanej wejściem na rynek systemów ERP. Koordynator, który wręczał mi nagrodę, przekazał im moje CV. Dziś byłoby to nie do pomyślenia ze względu na ochronę danych, ale 30 lat temu wyglądało to inaczej.

Moje CV było nagrane na płycie CD i zawierało hiperłącza do materiałów źródłowych – wówczas robiło to ogromne wrażenie.

J.T.: Czy pracodawca się odezwał?

E.R.: Firma, która otrzymała mój kontakt od uczelni, zadzwoniła do mnie z zaproszeniem na rozmowę kwalifikacyjną. Była to moja pierwsza poważna rekrutacja. Spotkanie miało dość nietypowy przebieg – przez cały czas rozmówca opowiadał o firmie i jej planach, a mnie zapytał jedynie, czy byłabym w stanie pracować dwa dni w tygodniu.

Po kilku dniach namysłu zgodziłam się. W tej firmie przepracowałam kolejne 16 lat. Jej założyciele są dziś moimi przyjaciółmi.

J.T.: Czym zajmowała się firma, w której rozpoczęłaś pracę?

E.R.: Była to niewielka, rodzinna firma prowadzona przez ojca i syna, którzy nawiązali współpracę z zagranicznym producentem systemu ERP. Ojciec odpowiadał za marketing i pozyskiwanie klientów, syn zajmował się instalacją systemu Navision oraz infrastrukturą sieciową.

Moim zadaniem było konfigurowanie systemu oraz jego wdrażanie u klientów.

J.T.: Jaki to był system?

E.R.: Był to system ERP przeznaczony dla średnich i dużych przedsiębiorstw, wyposażony w rozbudowane moduły, m.in. sprzedaży, dostaw, produkcji i magazynowania.

J.T.: Dla jakich branż był wykorzystywany?

E.R.: Klienci reprezentowali bardzo różne sektory m.in. produkcję pamiątek, usługi medialne, restauracje czy urzędy miejskie. Oprogramowanie było na tyle uniwersalne, iż można je było wdrażać w różnych branżach, dostosowując jedynie poszczególne komponenty do specyficznych potrzeb klienta.

System powstał w Danii jako efekt badań prowadzonych w ramach pracy magisterskiej nad rozwiązaniami informatycznymi dla średnich przedsiębiorstw. Po analizie rynku okazało się, iż nie istnieje jedno uniwersalne rozwiązanie, które spełniałoby potrzeby firm z różnych sektorów. Tak narodził się Navision – początkowo w wersji DOS-owej. Z czasem system zyskiwał popularność na całym świecie.

Australijska firma, w której pracowałam, była jego dystrybutorem. W 2002 roku Microsoft podjął strategiczną decyzję o wejściu na rynek ERP. Kupił cztery systemy pochodzące z różnych zakątków świata, które potem stopniowo rozwijał. Jednym z nich był właśnie Navision, który funkcjonował później jako Microsoft Dynamics NAV, a w tej chwili znany jest jako Business Central.

J.T.: Na czym dokładnie polegała Twoja praca?

E.R.: Byłam swoistym łącznikiem pomiędzy technologicznymi możliwościami systemu a realnymi potrzebami biznesowymi klientów. Rozumiałam zarówno aspekty informatyczne, jak i procesy biznesowe, co pozwalało mi projektować rozwiązania umożliwiające jak najefektywniejsze wykorzystanie systemu.

Zasada była taka, aby unikać nadmiernych modyfikacji i jak najczęściej korzystać z rozwiązań standardowych, które umożliwiają integrację różnych systemów. najważniejsze było uważne słuchanie klienta, umiejętność zrozumienia jego potrzeb oraz doskonała znajomość oferowanego oprogramowania.

W międzyczasie zdałam egzamin na biegłego księgowego, co niewątpliwie okazało się pomocne w codziennej pracy i przyczyniło się do rozwoju firmy. Byłam przedstawiana zarówno jako ekspertka od systemu, jak i biegła księgowa, co gwarantowało wysoką jakość realizowanych projektów.

Wraz z rozwojem projektów firma zatrudniała kolejnych pracowników. Nadzorowałam ich pracę, dbając o wysokie standardy realizacji. Projekty kończyły się sukcesem, co w tej branży nie zawsze było normą. Z czasem wypracowałam silną pozycję eksperta i projektanta rozwiązań (Solution Designer).

J.T.: W którym momencie zdecydowałaś się na studia doktoranckie?

E.R.: Gdy córka była już w ostatnich latach szkoły średniej i miałam nieco więcej czasu. W 2012 roku rozpoczęłam studia doktoranckie, chcąc wykorzystać swoje doświadczenie z zakresu systemów ERP i informatyki biznesowej. Tytuł doktora otrzymałam w 2015 roku. Zaproponowano mi pozostanie na uczelni, jednak zdecydowałam się kontynuować karierę poza środowiskiem akademickim.

Po ceremonii wręczenia dyplomu z profesorami, którzy byli moimi promotorami (Geelong Deakin Campus, 7 października 2015)

J.T.: Które ze realizowanych projektów były dla Ciebie najbardziej interesujące?

E.R.: Każdy projekt był inny i każdy wnosił coś nowego. Ta nisza zawodowa bardzo odpowiadała mojemu usposobieniu – jestem osobą systematyczną, logiczną i zadaniową. Największą satysfakcję dawało mi doprowadzanie projektów do końca i obserwowanie ich realnych efektów.

Realizowałam projekty m.in. dla urzędów miejskich na Tasmanii, gdzie około jedna trzecia korzystała z naszego systemu oraz dla sieci restauracji The Pancake Parlour. Jednak najbardziej wymagające i jednocześnie najciekawsze projekty realizowałam w Stanach Zjednoczonych.

J.T.: Jak doszło do wyjazdu do USA?

E.R.: W 2015 roku Microsoft, gdzie pracował mój mąż, zamykał swoje biuro w Melbourne i zaproponował menedżerom albo odprawę, albo pracę w amerykańskich oddziałach. Rozważaliśmy wyjazd, ale wówczas córka była w klasie maturalnej, więc odłożyliśmy decyzję. Ostatecznie w styczniu 2016 roku pojechaliśmy do Stanów.

Córka zdecydowała się zostać w Melbourne i rozpocząć studia, a ja po raz pierwszy w życiu podjęłam pracę na pełny etat. Projekty w USA były znacznie większe, bardziej złożone i różnorodne – amerykańska gospodarka jest wielokrotnie większa niż australijska, co przekłada się na skalę przedsięwzięć.

J.T.: Jak znalazłaś pracę w Ameryce?

E.R.: Brałam udział w rozmowach kwalifikacyjnych. Już po pierwszej, trwającej zaledwie dziesięć minut, poproszono mnie, abym nie podpisywała żadnych innych umów. Następnego dnia rozmawiałam z właścicielem firmy.

Myślę, iż znaczenie miało nie tylko moje doświadczenie i doktorat, ale również sposób, w jaki poradziłam sobie z problemem technicznym, tuż przed rozmową. Na pół godziny przed spotkaniem włączyłam laptop, żeby się zalogować i być gotową, ale system nagle rozpoczął dużą aktualizację. Po 25 minutach wciąż trwała, a do rozmowy zostało tylko pięć minut, więc zadzwoniłam do agenta i poinformowałam go o sytuacji. Agent natychmiast przekazał to osobie prowadzącej rekrutację, która od razu zadzwoniła do mnie na telefon i rozmowa odbyła się w ten sposób.

J.T.: Jaki był Twój pierwszy projekt w USA?

E.R.: Zatrudniono mnie do projektu, który bez powodzenia próbowano wdrożyć od czterech lat – w firmie produkującej sery. System był kilkukrotnie aktualizowany, a projekt za każdym razem rozpoczynano od nowa.

Z racji miejsca zamieszkania w Seattle to ja mogłam regularnie spotykać się z klientami i mobilizować zespół do podejmowania decyzji. Dzięki temu po roku system udało się wdrożyć. Był to najtrudniejszy projekt w mojej karierze – a jednocześnie największy dla tej firmy – w związku czym przyniósł mi ogromne uznanie. Uważano mnie za eksperta, który potrafi rozwiązywać problemy, z którymi inni sobie nie radzili, a z czasem sprawy uznawane za nierozwiązywalne zaczęły regularnie lądować na moim biurku i jakoś wszystkie ostatecznie udawało mi się doprowadzić do końca.

J.T.: Dlaczego był tak wymagający?

E.R.: Branża spożywcza wymaga ogromnej precyzji – daty ważności, partie produktów, raportowanie. Projekt wymagał dodatkowych dostosowań systemu, a konceptualnie był bardzo złożony.

Choć współpracowałam z zespołem programistów i testerów, sama również weryfikowałam ustawienia. Włożyłam w ten projekt znacznie więcej pracy, niż pierwotnie zakładano, ale zależało mi, aby udowodnić swój profesjonalizm.

J.T.: Jakie inne projekty realizowałaś w Stanach Zjednoczonych?

E.R.: Po zakończeniu projektu w firmie produkującej sery zadzwonił do mnie właściciel firmy i zaproponował kilkudniowy wyjazd na Florydę w celu przeszkolenia jednego z klientów, u którego system został uaktualniony do najnowszej wersji. Choć formalnie nie był to mój projekt, zgodziłam się na wyjazd. W trakcie sesji szkoleniowych dogłębnie poznałam procesy biznesowe klienta i wspólnie dostosowaliśmy ustawienia systemu by usprawnić jego funkcjonowanie. Po tej wizycie klient zadzwonił do naszej firmy i zażądał, abym to ja przejęła prowadzenie tego projektu. I tak się stało – zostałam menedżerką projektu.

Konferencja Microsoft Dynamics Nav w Nashville. Nasza firma Inecta LCC sponsorowała Fight Against Hunger Run, w którym jako pracownicy przebiegliśmy 5 km. Dochód z biegu przeznaczony został na biednych w USA (12 października 2017)

J.T.: Wspominałaś wcześniej, iż lokalne regulacje prawne czasami wymuszają dodatkowe dostosowania systemów ERP. Czy możesz podać przykład?

E.R.: Zasadą systemów ERP jest to, aby jeden system składający się z różnych modułów obsługiwał całość procesów biznesowych, a jedynie uzupełniało się go o dodatkowe moduły. Nie zawsze jest to jednak możliwe.

Dobrym przykładem był okres, kiedy pracowałam w USA i kolejne stany stopniowo legalizowały marihuanę. Produkcja i sprzedaż zostały zalegalizowane, ale jednocześnie wprowadzono bardzo szczegółowe wymogi raportowe. Dane musiały być przekazywane do specjalnych systemów regulacyjnych więc trzeba było stworzyć protokół umożliwiający wymianę danych między nimi a systemem ERP

J.T.: Kiedy wróciliście do Australii?

E.R.: Po pięciu latach podjęliśmy decyzję o przejściu na wcześniejszą emeryturę. Postanowiliśmy osiąść w Australii, która wydała nam się najbardziej przyjaznym miejscem do życia. To tutaj mieszkała nasza córka i tutaj był nasz dom. Po niewielkich opóźnieniach związanych z pandemią COVID-19 wróciliśmy do Melbourne w 2021 roku.

J.T.: Patrząc z dzisiejszej perspektywy na swoją drogę zawodową i życiową – emigrację, rozwój kariery, kolejne wyzwania – jak oceniasz rolę własnych decyzji w tym, co udało Ci się osiągnąć?

E.R.: Uważam, iż byłam kowalem swojego losu. To, co osiągnęłam, zawdzięczam przede wszystkim pracowitości i determinacji, a także zdolnościom analitycznym. Pomogło mi też posiadanie rzadkiej umiejętności myślenia strategicznego i jednocześnie wychwytywania istotnych detali, podczas gdy większość osób zwykle radzi sobie dobrze tylko z jedną z tych sfer.

Moim życiowym mottem są słowa przypisywane Michałowi Aniołowi: Największym niebezpieczeństwem dla większości z nas nie jest to, iż wyznaczymy sobie zbyt ambitny cel i go nie osiągniemy, ale iż wybierzemy cel zbyt niski i do niego dotrzemy.

Jestem osobą bardzo racjonalną, choć niepozbawioną emocji. Zarówno w pracy, jak i w życiu prywatnym starałam się podchodzić do problemów zadaniowo: jeżeli pojawia się trudność, zastanawiam się, co mogę zrobić, aby ją rozwiązać. Tego samego uczę moją córkę – iż nie ma nic złego w upadku, problem zaczyna się dopiero wtedy, gdy nie potrafimy się podnieść.

J.T.: Czy w Twoim życiu był moment, który szczególnie wystawił Cię na próbę?

E.R.: Najtrudniejszym okresem był rok 2015. W marcu mój mąż zrezygnował z odprawy w Microsoft i przygotowywał się do pracy zdalnej przed planowanym wyjazdem do USA. Wtedy niespodziewanie nasza córka trafiła do szpitala w bardzo ciężkim stanie. Zdiagnozowano u niej poważną chorobę immunologiczną.

Był to ogromny ciężar emocjonalny. Staraliśmy się jednak podejść do sytuacji racjonalnie, mimo wielu niewiadomych – długości rekonwalescencji czy możliwości przystąpienia do egzaminów maturalnych. W najgorszym scenariuszu byłam gotowa zostać z córką w Australii, a mąż miał wyjechać sam.

Po wyjściu ze szpitala córka realizowała indywidualny tok nauczania. Wymagała wsparcia, była osłabiona, musiała nadrabiać zaległe egzaminy VCE. Dzięki ogromnej determinacji zdała maturę jako jedna z najlepszych uczennic w stanie i dostała się na wymarzone studia biomedyczne. Ta trudna sytuacja zakończyła się szczęśliwie.

J.T.: Od wielu lat angażujesz się społecznie. Skąd potrzeba pomagania innym?

E.R.: To przyszło naturalnie. W pierwszych latach pobytu w Australii brakowało mi na to czasu, ale czułam wdzięczność wobec kraju, który dał nam tak wiele. Chciałam również pokazać córce, czym jest proaktywność i odpowiedzialność społeczna.

Gdy córka podrosła, zaczęłam angażować się w wolontariat – m.in. w działania MS Australia, rajdy rowerowe oraz akcje pakowania prezentów we współpracy z siecią Bunnings. Przez kilka lat współorganizowałam także lokalną edycję Clean Up Australia Day.

J.T.: Czy córka również angażowała się w wolontariat?

E.R.: Tak, większość aktywności, czy to w MS Australia, Clean Up Australia, czy Polcare, realizowałyśmy wspólnie. Kiedy wyjechałam do USA, moja już pełnoletnia córka samodzielnie kontynuowała niektóre z tych inicjatyw, co sprawiło mi ogromną przyjemność.

W 10. klasie uczestniczyła również w The Simunye Project – inicjatywie wspierającej społeczności w Republice Południowej Afryki. Projekt obejmował zarówno zbiórki funduszy, jak i realizację konkretnych działań na miejscu, takich jak remonty klasy szkolnej czy budowa placu zabaw. Podczas wyjazdu uczniom towarzyszyła grupa nauczycieli, która miała przygotowane szczegółowe plany działań i nadzorowała prace jednocześnie aktywnie w niej uczestnicząc.

J.T.: Kiedy zaangażowałaś się w życie polonijne?

E.R.: Wąskie grono Polonii znałam z Polskiej Szkoły Sobotniej im. Marszałka Józefa Piłsudskiego w Rowville, do której do 2013 roku uczęszczała moja córka. Tam też poznałam Bożenę Iwanowską, która później zachęciła mnie do włączenia się w działalność polonijną.

Gdy Kasia była w liceum, szkoła zachęcała uczniów do starania się o The Duke of Edinburgh’s Award Australia, w ramach której stawiali sobie cele i zdobywali kolejne poziomy: brązowy, srebrny i złoty. Jednym z wymagań programu było zdobycie doświadczenia w wolontariacie i to właśnie wtedy pomyślałam o zaangażowaniu się w polskiej organizacji.

Wraz z córką zgłosiłyśmy się do Programu Przyjacielskich Wizyt (Friendly Visiting Program), prowadzonego przez Polskie Biuro Opieki Społecznej „PolCare”. Moja córka nie była jeszcze pełnoletnia, więc formalnie ja musiałam być wolontariuszem. Jednak zawsze towarzyszyła mi na spotkaniach. Jako wolontariuszki odwiedzałyśmy nieuleczalnie chorego chłopca.

Gdy chłopiec zmarł, a ja byłam już w Ameryce, Kasia została wolontariuszką w innym programie – Community Visiting Scheme, w ramach którego odwiedzała starsze osoby w domach opieki. Grała im na pianinie, prowadziła pogawędki.

J.T.: W ten sposób trafiłaś do Polskiego Biura Opieki Społecznej „PolCare”?

E.R.: Gdy po kilkuletnim pobycie w Ameryce wróciłam do Melbourne, Bożena zaproponowała mi dołączenie do Zarządu „PolCare”. Biuro Opieki aktywnie się rozwijało i potrzebowało prężnej osoby do Zarządu, aby wsparła działania organizacji i podejmowanie strategicznych decyzji. Oszacowałam swoje możliwości czasowe oraz inne zobowiązania/postanowienia (chciałam regularnie jeździć do Polski), ale ostatecznie zgodziłam się. Zostałam wybrana na wiceprezesa „PolCare”.

Równocześnie zostałam zachęcona do dołączenia do Stowarzyszenia Polskich Profesjonalistów w Australii. Istniała potrzeba ożywienia działalności Stowarzyszenia, skupiającej się głównie na organizacji tematycznych prelekcji ze specjalistami różnych branż, jak również organizacji dorocznego konkursu stypendialnego dla uzdolnionych polskich uczniów i studentów.

J.T.: Co dała Ci Australia?

E.R.: Przede wszystkim elastyczność – możliwość łączenia życia zawodowego z rodzinnym, czego nie mogłabym osiągnąć w Polsce. Rozmawiałam z wieloma polskimi znajomymi, którzy zaczynali z podobnego punktu, a mimo to nie mieli szansy na pracę w niepełnym wymiarze godzin ani na zatrudnienie projektowe.

Ja natomiast miałam z pracodawcą jasno ustalone zasady: w czasie trwania projektu pracowałam bardzo intensywnie – choćby po 13 godzin dziennie przez miesiąc lub dwa – i byłam gotowa polecieć tam, gdzie wymagała tego praca. Po zakończeniu projektu mogłam jednak pozwolić sobie na dwa–trzy miesiące przerwy. Co dwa lata wyjeżdżałam też do Polski na około dwa i pół miesiąca, zupełnie nie interesując się sprawami zawodowymi.

Po drugie, Australia umożliwiła mi wejście w wysoce profesjonalną dziedzinę, a profesjonaliści – co do zasady – są tutaj odpowiednio wynagradzani. Mam poczucie, iż moje zarobki były wyższe, niż mogłyby być w Polsce.

Po trzecie, ważna była dla mnie możliwość życia w społeczeństwie wielokulturowym, co znacząco poszerzyło mój światopogląd. Miałam okazję pracować i funkcjonować wśród ludzi pochodzących z różnych kultur, myślących w odmienny sposób. Doświadczenie życia w tak zróżnicowanym społeczeństwie jest czymś zupełnie innym niż funkcjonowanie w kraju jednolitym kulturowo. Oczywiście Polska bardzo się zmieniła i jest dziś w zupełnie innym miejscu niż wtedy, gdy z niej wyjeżdżałam.

Szczególnie urzekła mnie jednak kultura fair play, wywodząca się z tradycji brytyjskiej. Trzydzieści lat temu zrobiło to na mnie ogromne wrażenie.

J.T.: Dlaczego właśnie ten aspekt kulturowy był dla Ciebie tak istotny?

E.R.: Kiedy studiowałam w Polsce, zdarzało mi się przygotowywać ściągawki, choć nigdy z nich nie korzystałam. Nie postrzegałam tego jako czegoś moralnie nagannego – wszyscy wokół robili to samo. W Australii natomiast zszokowało mnie to, iż nikt choćby nie myślał o ściąganiu. Obowiązywały bardzo surowe kary, a tzw. „wilczy bilet” mógł skutecznie zamknąć drogę na inne uczelnie. jeżeli na świadectwie pojawiała się informacja o oszustwie, żadna inna uczelnia nie zaliczała wcześniejszych przedmiotów.

Ogromnym zaskoczeniem było dla mnie także to, iż podczas egzaminów osoba nadzorująca potrafiła wyjść z sali. W Polsce, gdyby egzaminator opuścił salę, większość studentów natychmiast zaczęłaby wymieniać się odpowiedziami.

Podobnie było z codziennymi sytuacjami, takimi jak kasowanie biletów. Pamiętam, iż w Polsce chciałam skasować bilet, choć jechałam tylko jeden przystanek. Osoba, z którą podróżowałam, powiedziała: „Po co kasujesz, to tylko jeden przystanek”. To pokazuje inną mentalność – przekonanie, iż jednostkowe drobne nadużycie nie ma znaczenia. Tymczasem wszystko ma swoją cenę. jeżeli firma transportowa nie osiągnie zakładanego dochodu – także przez nieskasowane bilety – w kolejnym roku po prostu podniesie ceny.

Znam wiele takich anegdot, które pokazują, iż nie wszystkie kultury mają wbudowane poczucie fair play. Życie w Australii konfrontuje ludzi z innymi standardami: z kulturą uczciwości, wzajemnego szacunku i przestrzegania zasad – nie dlatego, iż ktoś do tego zmusza, ale dlatego, iż są one powszechnie akceptowane.

J.T.: Jakie interesujące lub praktyczne aspekty życia, kultury pracy czy rozwoju nauki w Australii można byłoby przenieść na grunt polski?

E.R.: Nie wszystkie rozwiązania da się bezpośrednio przenieść, ponieważ Polacy mają inną mentalność. Choć trzeba podkreślić, iż młodsze pokolenie bardzo się różni od tego, które dorastało w czasach komunizmu – jest inaczej wychowywane i silniej podlega wpływom kultury zachodniej.

Gdybym jednak miała wskazać jedną rzecz, byłby to zdecydowanie elastyczny system pracy, w tym możliwość pracy w niepełnym wymiarze godzin. To rozwiązanie, które pozwala rozwijać się zawodowo, a jednocześnie realizować inne role – na przykład rodzicielskie. W Polsce, jeżeli chce się zrobić karierę, choćby w finansach, wciąż bardzo często oznacza to konieczność pracy na pełen etat.

J.T.: Czym się pasjonujesz?

E.R.: Uwielbiam jazdę na rowerze. Od momentu, gdy w 2008 roku kupiłam swój pierwszy rower, stał się on nieodłącznym elementem mojego życia. Jak powszechnie wiadomo, przejażdżki rowerowe doskonale wpływają na kondycję, a przy tym nie obciążają stawów i wiązadeł tak jak bieganie czy sporty z piłką.

Miałam okazję uczestniczyć w wielu zorganizowanych rajdach: kilkanaście razy pokonałam dystans ponad 100 km (tzw. century), a kilka przejazdów przekroczyło choćby 200 km. Moim rekordem pozostaje słynny w USA rajd Seattle-Portland, w którym wzięłam udział w 2018 roku. W ciągu dwóch dni przejechałam 340 km. Cztery lata temu, po powrocie z USA, przesiadłam się na rower elektryczny i zorganizowałam grupę koleżanek, z którą okazjonalnie jeździmy na interesujące trasy wokół Wiktorii.

Z mężem przed Muzeum Narodowym Kataru w Doha (24 października 2025)

Drugą moją pasją są podróże. Dotychczas odwiedziłam 66 państw na sześciu kontynentach, a w tej chwili zwiedzam Afrykę. Podróżuję, ponieważ interesuje mnie, jak żyją inni ludzie i jak wygląda codzienne życie w różnych zakątkach świata. Podróże pozwalają mi docenić to, co mam, a także wspierać lokalne biznesy oraz organizacje charytatywne.

J.T.: Dziękuję za rozmowę.

Rozmowa została przeprowadzona 9 grudnia 2025.

Zdjęcie tytułowe: Edyta Różycki podczas przyjęcia świątecznego dla klientów Polskiego Biura Opieki Społecznej „PolCare”, grudzień 2025.

Zdjęcia załączone do wywiadu pochodzą z archiwum Edyty Różyckiej.

Idź do oryginalnego materiału