Niebieskie oczy ze snu
Bartosz nie znał matczynej czułości ani ojcowskiego głosu. Nie pamiętał niczego poza szarymi, jednakowymi korytarzami i cichymi krokami wychowawczyń. Jakby urodził się nie z kobiety, ale wprost w murach katowickiego domu dziecka. Inni mieli skrawki wspomnień – kołyskę, zapach perfum, ciepłe dłonie. On – tylko chłód plastikowych zabawek i dźwięk wody cieknącej w umywalce.
Ale nocą wszystko było inaczej.
We śnie przychodziła do niego kobieta. Siadała obok, obejmowała go, gładziła po głowie i szeptała coś dobrego. Miała oczy jak wiosenne niebo po burzy – czyste, błękitne, nieskończenie swojskie. Budził się i długo leżał, wpatrując się w sufit, bojąc się poruszyć, by nie utracić ciepła tego snu. Cały dzień potem był cichy, ale nie tak posępny – jakby cząstka jej czułości w nim pozostawała.
W rzeczywistości było inaczej. Codziennie do domu dziecka przychodzili „goście” – potencjalni rodzice adopcyjni. Dzieci ubierały się odświętnie, recytowały wierszyki, nakładały na twarze sztuczne uśmiechy. Przepychały się, zabiegały o uwagę. A Bartosz stał z boku. Nie błaznował, nie uśmiechał się, nie łasił – czekał. Nie na byle kogo. Na tę jedną kobietę z oczami ze snu.
— Bartosz, uśmiechnij się, no proszę! — błagała wychowawczyni.
Lecz on tylko uparcie marszczył czoło i odwracał głowę. Wiedział, iż nie pójdzie z obcymi. On ją pozna – tę, która mu się śni.
Pewnego dnia do domu dziecka przyjechała delegacja – z okazji jubileuszu placówki. Kamery, fotoreporterzy, mnóstwo obcych twarzy. Bartosz, jak zwykle, usiadł w najdalszym kącie, by nie przeszkadzać. Ale wzrok przykuła jedna kobieta. Wysoka, szczupła, z krótką fryzurą i tym samym – aż do dreszczy znajomym – uśmiechem. A oczy… te same! Oddech mu się zatrzymał.
I nagle – spojrzała prosto na niego. Ich spojrzenia się spotkały, a on po raz pierwszy w życiu… uśmiechnął się.
Wychowawczyni upuściła kubek z herbatą. Przez sześć lat w domu dziecka Bartosz nigdy się nie uśmiechał. A teraz – nagle, sam z siebie, jasno i szczerze.
Kobieta podeszła. Usiadła obok. Nie odwrócił wzroku. Słuchał, śmiał się, pytał. I nie bał się. Z nią było tak, jak w jego snach – lekko, bezpiecznie, prawdziwie.
Potem zaczęła do niego przychodzić. Bez kamer, bez oficjalnych wizyt. Przynosiła książki, razem spacerowali po podwórku, rozmawiali o chmurach i miastach, które widziała. A potem zniknęła. Na cały miesiąc. Bartosz nie pytał wychowawców – bał się usłyszeć, iż nie wróci.
Ale wróciła. Pojawiła się w zwykłej kurtce, bez makijażu. I powiedziała:
— Bartosz, przyszłam, żeby zabrać cię do domu. Będziesz moim synem.
Nie uwierzył. Myślał, iż śni. Szczypał się – bolało. Więc to prawda. Nie powiedział ani słowa, tylko przytulił ją. Długo. W milczeniu. Tak, jak potrafił tylko on.
Później poznał go z mężem. Ten był prostolinijny i dobroduszny, od razu przyjął chłopca jak swojego. Razem zaczęli życie od nowa. Pierwszy tort w nowym mieszkaniu. Pierwsza wycieczka do lasu. Pierwszy wieczór, gdy nie musiał zasypiać przy cudzych krokach na korytarzu.
Bartosz już nie wracał do domu dziecka. Tylko czasem, przechodząc obok lustra, łapał się na tym, iż w jego oczach pojawia się ten sam blask – błękitny, ciepły, jak u niej. U jego nowej matki. Prawdziwej.