Telefon zadzwonił nagle, przerywając poranną ciszę jak rozbity kryształ. Katarzyna Nowak siedziała przy oknie z haftem w dłoniach i drgnęła, powoli podnosząc słuchawkę. Kobiecy głos po drugiej stronie był spieszny, niemal zduszony:
— Katarzyna Nowak?
— Tak, słucham.
— Przepraszam za niepokój… ale dzwonię w sprawie pani syna.
— Z Wojtkiem coś się stało? W przedszkolu?
— Nie, nie! Mówię o Jakubie.
— Przepraszam, ale mam tylko jednego syna.
— Jakub Nowak, urodzony 12 lipca 1998 roku. W aktach są pani dane.
Katarzynę przeszył lodowaty dreszcz. Ta data to była rana, która nigdy się nie zagoiła. Wzięła głęboki oddech:
— Tak… wtedy urodził się syn. Ale umarł po dwóch dniach. Był wcześniakiem. jeżeli to jakiś żart, to wyjątkowo okrutny.
— Nie! On żyje! Jest w domu dziecka! Ja tam pracuję, i… on wierzy, iż jego mama kiedyś go znajdzie. Proszę, spotkajmy się… nie mogłam już milczeć.
Ręka Katarzyny trzęsła się jak w febrze. W milczeniu zgodziła się na spotkanie pod pomnikiem Mickiewicza. Wciąż próbowała wmówić sobie, iż to pomyłka, oszustwo. Ale serce szeptało: to prawda. Musiała zobaczyć na własne oczy.
Godzinę później stała przed starszą kobietą o zmęczonych, ale ciepłych oczach. Przedstawiła się jako Wanda Sokołowska, wychowawczyni z domu dziecka przy ulicy Wolności.
— Całe życie spędziłam z dziećmi. Swoich nie miałam. Jakubek jest wyjątkowy. Dobry, wrażliwy. Nie mogłam nie spróbować go odnaleźć. W dokumentach widnieje pani odmowa.
— Ja nigdy niczego nie podpisywałam!
— Więc ktoś zrobił to za panią. Ktoś, kto zdecydował za całą pani rodzinę…
Jakby na potwierdzenie najgorszych przeczuć, Wanda podała jej fotografię. Patrzył z niej chłopiec — żywy portret Wojtka, tylko w okularach. Ten sam kształt twarzy, te same usta, ten sam wzrok. Tylko pełen niepokoju, jakby wyjęty z innego, okradzionego dzieciństwa.
Katarzyna niemal się zachłysnęła.
— Co z jego wzrokiem?
— Astygmatyzm. Nic poważnego. Ale ma dobre serce. Codziennie mówi, iż mama go znajdzie.
Ściskała zdjęcie tak mocno, iż niemal je zgięła. Nie miała już wątpliwości. To był jej syn. Jej chłopiec. Jej krew.
— Nie ma pani pojęcia, co zrobili ci, którzy mi go zabrali. Cierpiałam. Płakałam nad pustym łóżeczkiem. A on… żył!
Nie żegnając się, pobiegła do domu dziecka. Tam, za metalowym płotem, od razu go zobaczyła — siedział w piaskownicy z książką. Jakub. On. Jej dziecko.
Wychowawczyni zawoła go po nazwisku — Nowak. To wystarczyło. Katarzyna wpadła do gabinetu dyrektorki.
— Usłyszałam nazwisko i… pomyślałam, iż może jesteśmy spokrewnieni. Ten chłopiec wydał mi się znajomy.
— Pani Nowak? Przypadek? Dziwne. On już ma nową rodzinę…
— Nie rozumie pani. To mój syn.
Dyrektorka — Bożena Kowalska — zachowała wątpliwości, ale przejrzała dokumenty. W aktach była odmowa podpisana przez Katarzynę. Podpis był sfałszowany. Katarzyna rozpoznała charakter pisma teściowej — Bronisławy Janowskiej. Tylko ona mogła spaść tak nisko.
Drżącym głosem opowiedziała, jak siedem lat temu urodziła przedwcześnie, jak powiedziano jej, iż dziecko nie przeżyło. Ale teraz, gdy zobaczyła zdjęcie i usłyszała imię — wszystko stało się jasne.
Dyrektorka po raz pierwszy spojrzała na nią ze zrozumieniem:
— Nie oddam Jakuba innej rodzinie. Niech pani załatwi formalności, przyprowadzi męża. Zrobimy, co trzeba.
W drodze do domu Katarzyna czuła, jak wściekłość wypala jej wnętrze. Kto to zrobił? Marek, jej mąż, był wtedy złamany. Cierpiał razem z nią. Pozostała tylko jedna osoba — jego matka.
Odbierając Wojtka z przedszkola, starała się zachować spokój. Ale gdy wróciła i zobaczyła Bronisławę przy kuchni, nie wytrzymała:
— A niech ktoś zniknie na siedem lat. I teraz wszystko wyjdzie na jaw.
Wieczorem położyła zdjęcie przed mężem.
— To Jakub. Nasz syn.
Marek zmarszczył brwi:
— To Wojtek w okularach?
— Nie. To ten, nad którym płakałeś.
Reakcja teściowej była natychmiastowa — zbladła, ale, jak zwykle, wyniośnie wyszła do swojego pokoju. Katarzyna, pękając z bólu, opowiedziała mężowi wszystko.
Następnego dnia byli w domu dziecka. Gdy Jakub wszedł do gabinetu, wszystko stało się oczywiste. Chłopiec nie zadał ani jednego pytania. Po prostu zrozumiał.
— W końcu cię znaleźliśmy, synku — powiedział Marek.
— Wiedziałem! Czekałem! — odparł Jakub.
Katarzyna przytuliła go, gładząc po głowie, powstrzymując łzy, które i tak zaczęły płynąć.
W drodze do domu wstąpili do sklepu. Jakub nie rozumiał, iż teraz może wybierać ubrania. Że jest mama, która zapyta, jaką kurtkę chce. Że jest tata, który go uniesie.
W domu czekał młodszy brat… nieufny i zazdrosny. Katarzyna wiedziała, skąd wiatr wieje — Bronisława nie traciła czasu.
— To wszystko moje! Nie będę się dzielił! — mruczał Wojtek.
— Może w ogóle nie jesteśmy braćmi! Sierota jakaś!
Katarzyna podeszła z nimi do lustra.
— Spójrzcie. Te nosy, te usta, uszy. Jesteście braćmi.
I nagle Wojtek się uśmiechnął. Nieśmiało. Ale po raz pierwszy — szczerze.
Tymczasem Bronisława pakowała walizki. Marek zaproponował jej przeprowadzkę do mieszkania, które dla niej kupił. Bez krzyków. Ale stanowczo. Nigdy więcej nie będzie królową w ich domu.
Katarzyna stała w korytarzu i słyszała, jak mówi do telefonu:
— Tak, wyprowadzam się. Mieszkanie — luksus. Syn dba. W końcu będę żyć dla siebie. Odpocznę. Jestem szczęśliwa.
Katarzyna gorzko się uśmiechnęła.
A kiedy ty żyłaś dla kogoś innego, Bronisławo?
Teraz jej rodzina była kompletna. Teraz miała dwóch synów. A serce przestało płakać. Zaczęło śpiewać.