Odroczone macierzyństwo: jak wiosna przypomina o niewybaczalnym grzechu

twojacena.pl 22 godzin temu

Spóźnione macierzyństwo: jak wiosna przypomniała o grzechu, którego nie można zapomnieć

Ewa nigdy specjalnie nie chciała drugiego dziecka. Z Jackiem mieli już siedmioletniego urwisa, Kubę, i powrót do nieprzespanych nocy, pieluch, kolek i dziecięcych histerii zupełnie jej nie pociągał. W dodatku jej kariera właśnie zaczęła się rozwijać – pojawiły się perspektywy, podróże, ludzie, z którymi było lekko, wesoło i… nie po rodzinnemu. Ale ciąża się zdarzyła. Przez przypadek, nie w porę, jak to zwykle bywa.

Jacek jednak od razu oznajmił, iż chce córeczkę. „Może będzie miała lżejszy charakter”, – mówił z uśmiechem. Ewa kiwała głową. W środku – złość, strach, rozdrażnienie. Ale gdy dziewczynka się urodziła – malutka, jasnowłosa, z błękitnymi oczami i nosekiem jak guzik – Ewa po raz pierwszy straciła pewność siebie. Coś ścisnęło ją za serce. ale jakby na przekór temu błyskowi uczucia, lekarze oznajmili: noworodek ma wrodzoną wadę serca. Poważną. Będzie leczenie. Będzie operacja.

To nie było w jej planach. Ani trochę. Wszystko, na co pracowała, mogło runąć. Siłownia, firmowe imprezy, wakacje w Chorwacji z przyjaciółkami, awans – i teraz to? Nie. Nie teraz. Nie z nią.

Jacek wysłuchał – i poddał się. Wzruszył ramionami. I razem podjęli decyzję, o której na głos nie rozmawiali choćby między sobą. Powiedzieli rodzinie i znajomym, iż dziewczynka zmarła.

W domu dziecka maleństwo z błękitnymi oczami przyjęła Maria Nowak. Pracowała tam już dwadzieścia pięć lat. Wydawałoby się, iż przyzwyczajenie do bólu i dziecięcych losów, złamanych jeszcze przed rozpoczęciem życia, powinno otępiać serce. Ale nie. Każdy nowy „podrzutek” wbijał się w duszę. Zwłaszcza ta dziewczynka. Taka cicha, taka wzruszająca. Patrzyła na nią, jakby szukała jedynej bliskiej osoby.

Maria zaczęła spędzać z nią każdą wolną chwilę. Dziewczynka zaczęła się do niej uśmiechać, wyciągać rączki, gaworzyć w odpowiedzi na pieszczoty. I Maria nie wytrzymała. Porozmawiała z mężem.

— Janek, nie mogę jej tam zostawić.

— Trzeba ją leczyć. Dasz radę?

— Dam. To nasze dziecko. Nazwiemy ją Nadzieją.

Zostali jej rodzicami. Mieli już pod sześćdziesiątkę, zdrowie nie to co dawniej, pieniędzy niewiele. Janek harował na wsi od świtu do nocy. Maria – z Nadziejką po szpitalach, badaniach, sanatoriach, rehabilitacjach. Spali po trzy godziny. Jedli, co Bóg dał. Ale jeden uśmiech Nadziei – a Janek młodniał o dwadzieścia lat.

Nadzia rosła jako dobra, wrażliwa, pełna życia dziewczyna. Pomagała w gospodarstwie, garnęła się do ludzi. Gdy miała pięć lat, pomagała sąsiadce nieść kukurydzę: „Babciu Stasio, ja poniosę dwa kolby, tobie będzie lżej!” I szła dumnie przed siebie z ciężkimi dla jej rączek kolbami, jakby niosła korony.

Gdy nadszedł czas operacji, cała wieś modliła się za nią. Ludzie pomagali, jak mogli: pieniędzmi, jedzeniem, dobrym słowem. Operacja się udała. Nadzia przeżyła. Co więcej – pokonała chorobę.

Wyrosła na piękną, mądrą dziewczynę. Uczyła się świetnie, dostała się na uniwersytet, mieszkała w akademiku, na wakacje wracała do domu, gdzie czekali na nią z miłością i pierogami.

Pewnego kwietniowego dnia Nadzia spacerowała po parku. Było ciepło, słońce igrało w gałęziach, ptaki śpiewały, ziemia pachniaZostawiła za sobą przeszłość, która teraz patrzyła na nią z ławki pustymi, pełnymi żalu oczami, ale życie nauczyło ją, iż czasem największe przebaczenie przychodzi wtedy, gdy już niczego się nie żąda.

Idź do oryginalnego materiału