„Odszedł, gdy tylko dowiedział się o diagnozie naszego syna. Ja zostałam — nie mogłam zostawić dziecka samego z chorobą.”

newskey24.com 2 dni temu

Zostawił mnie zaraz po tym, jak usłyszał diagnozę naszego syna. Ja zostałam nie potrafiłam zostawić dziecka samego z takim ciężarem.
Do dziś pamiętam tamten dzień, jakby ktoś wypalił go w mojej pamięci ogniem.
Lekarz trzymał w ręku zdjęcia, mówił szybko, zasypując mnie trudnymi terminami uszkodzenia, strefy, zaburzenia funkcji. Jego słowa wbijały się we mnie jak nóż. Siedziałam jak sparaliżowana, niezdolna ogarnąć tego, co słyszę.
Aż padło zdanie, które rozbiło moje serce na kawałki:
Mowa się nie rozwinie. Ani teraz, ani później. Nigdy nie zacznie mówić.
Pokój wydał mi się lodowaty, krzesło niewygodne, a biały kitel lekarza zbyt idealny. Mój synek ciepły, żywy, wtulony we mnie spokojnie spał, tylko od czasu drgał przez sen. Ja zaś ogłuchłam. Głos lekarza stał się odległym szumem, bezsensownym bełkotem. Tylko te okrutne słowa jak cios w piersi zostały ze mną na zawsze.
Nigdy nie powie mamo.
Nigdy nie opowie o swoich strachach ani marzeniach. Nie zdziwi się kolorowi nieba, nie zapyta, kto mieszka za księżycem. Ani słowa.
Nie mogłam w to uwierzyć.
To musi być pomyłka. Na pewno! Ma zaledwie kilka miesięcy może po prostu rozwija się wolniej. Trzeba znaleźć dobrego specjalistę, logopedę. Może masaże? Terapia? Rehabilitacja?
Zrobiliśmy wszystko, co było możliwe powiedział lekarz. Ma poważne uszkodzenie ośrodkowego układu nerwowego. Centra mowy nie działają. Nie da się tego naprawić.
Wtedy straciłam grunt pod nogami. Świat zaczął wirować, myśli uciekły w popłochu. Przycisnęłam syna do siebie, jakby moje ciepło mogło wymazać diagnozę, a miłość naprawić uszkodzone połączenia w jego mózgu.
A on spał. Spokojny. Bez lęku. Bez bólu.
W środku miałam krzyk, który chciał wydostać się na zewnątrz.
Ciąża była niespodzianką. Ale stała się światłem, prezentem, nadzieją.
Tomek był szczęśliwy. Marzył, żeby zostać ojcem. Żyliśmy skromnie, wynajmując małe mieszkanie, ale snuliśmy plany: dom, przedszkole, szkoła.
Każdego wieczoru kładł dłoń na moim brzuchu i mówił:
Słyszysz? To nasz maluch. Będzie tak silny jak tata i tak mądry jak mama.
Śmiałam się, wtulona w niego. Wybieraliśmy imię, literka po literce, żeby brzmiało idealnie. Marzyliśmy o pokoiku, kołysce, pierwszych zabawkach.
Ciąża była ciężka: mdłości, osłabienie, niepokój. Ale znosiłam to wszystko dla tych ruchów w brzuchu, dla pierwszego oddechu. Dla niego.
Gdy zaczęły się przedwczesne porody, spanikowałam. Ale Tomek był przy mnie: trzymał mnie za rękę na sali porodowej, nocował w szpitalnym korytarzu, kupował wszystkie leki, które przepisywali lekarze.
Mój syn urodził się za mały, kruchy, z niedowagą, z maską tlenową i rurkami. Nie odchodziłam od inkubatora ani na chwilę.
Gdy wreszcie wróciliśmy do domu, myślałam: teraz będzie łatwiej. Zaczną się szczęśliwe dni.
Ale miesiące mijały, a on wciąż milczał.
Nie gruchał. Nie gaworzył. Nie reagował na imię.
Mówiłam lekarzom odpowiadali:
Poczekaj, każde dziecko rozwija się w swoim tempie.
Rok ani słowa.
Półtora roku ani gestu, żeby coś pokazać, ani prośby o przytulenie, ani spojrzenia w oczy.
Przesiedziałam nieprzespane noce, przeglądając strony medyczne, fora, czytając historie innych rodziców. Szukałam odpowiedzi. Szukałam nadziei. Próbowałam wszystkiego: zabaw rozwojowych, metody Domana, masaży, muzyki, logopedii.
Czasem myślałam: Teraz! Zrozumie! W końcu się odezwie! Ale cisza trwała.
A potem padł wyrok.
Tomek zaczął się zamykać w sobie.
Najpierw krzyczał na lekarzy, na świat, na mnie.
Potem przestał w ogóle mówić. Zostały tylko spojrzenia i cisza.
Zaczął pracować po godzinach. Potem przychodził coraz później.
Aż pewnego dnia
Nie wrócił o czasie.
I powiedział:
Nie dam rady tak żyć. To dla mnie za dużo. Nie chcę patrzeć na jego cierpienie. Nie wytrzymuję.
Siedziałam z synem na rękach, z głową opartą na jego ramieniu. Milczałam.
Przepraszam szepnął Tomek. Odchodzę.
Poszedł do kobiety, która miała zdrowe dziecko. Dziecko, które śmieje się, biega, mówi mama.
A ja zostałam sama.
Sama z moim chłopcem. Z moją miłością. Z moim bólem.
Nie mogę się złamać.
Nie ma dnia, żebym mogła odetchnąć.
Nie ma minuty, żebym zamknęła oczy i zapomniała.
Mój syn nie mówi. Nie potrafi sam jeść, ubrać się, poprosić o wodę, powiedzieć, co go boli.
Kiedy płacze, to nie kaprys to krzyk, którego nie umie wyrazić.
Nocą prawie nie śpi. Ja też. W dzień niekończące się zajęcia: rozwój, masaże, terapia, ćwiczenia.
Prowadzę dziennik, żeby niczego nie pominąć: leki, harmonogram, reakcje.
Pracuję w nocy.
Zdalnie. Dorywcze zlecenia za grosze czasem tylko po to, żeby nie zwariować.
Żyjemy z zasiłków i renty.
Z obietnic. Z nadziei. Z nieskończonej miłości.
Już nie jestem kobietą. Nie dziewczyną. Nie partnerką. Jestem matką. Jego matką. Jego głosem.
Jego światem.
Pewnego dnia w sklepie mój syn przestraszył się głośnego dźwięku i zaczął płakać. Ludzie patrzyli na nas jak na dziwne zwierzęta. Jakaś kobieta szepnęła do męża, myśląc, iż nie słyszę:
Widać, po co rodzą takie dzieci.
Wyszłam ze sklepu, zostawiając niedopłacone zakupy, ręce mi się trzęsły, łzy leciały same.
W przychodni lekarka, choćby nie patrząc na nas, rzuciła:
przez cały czas pani wierzy, iż zacznie mówić? To fantazja. Marzenie. Trzeba zaakceptować rzeczywistość.
Jak zaakceptować, gdy serce pęka każdego dnia?
On nie mówi, ale czuje. Śmieje się, gdy słyszy muzykę. Przytula, gdy płaczę.
Wyciąga rękę. Całuje w policzek. Próbuje pocieszyć.
Raz płakałam w kącie pokoju,

Idź do oryginalnego materiału