Pani Ola, mama pierwszoklasisty, podzieliła się z nami historią, która mocno nią wstrząsnęła. Nie chodziło jednak o jej syna, ale o sytuację, której była przypadkowym świadkiem w świetlicy szkolnej.
Świetlica to wsparcie
"Mój syn korzysta ze świetlicy niemal codziennie. Wychowuję go sama. Nie mam tu żadnej pomocy – ani ze strony byłego męża, ani moich rodziców, którzy mieszkają na drugim końcu Polski. Świetlica to dla nas ratunek. Gdyby nie ona, musiałabym zrezygnować z pracy" – pisze.
Jak sama przyznaje, zawsze starała się mówić o świetlicy dobrze – z szacunku do ludzi, którzy tam pracują, ale i z myślą o synu. Żeby nie czuł się gorzej, iż musi zostawać po lekcjach. Żeby nie myślał, iż to jakiś gorszy czas, tylko iż to przez cały czas jego szkolny dzień – po prostu inna jego część. Pani Ola świetlicę nazywa drugim domem – nieidealnym, ale potrzebnym.
Tym bardziej zabolało ją to, co zobaczyła.
"Ojciec przyszedł po córkę. Dziewczynka ucieszyła się, zerwała z krzesełka, gotowa do wyjścia. Ale nauczycielka delikatnie poprosiła, by wróciła i posprzątała po sobie zabawki. To było spokojne, naprawdę życzliwe przypomnienie. Dziewczynka zawahała się, ale zamierzała wrócić. I wtedy usłyszałam: 'Moja córka nie jest tutaj od sprzątania. Ona sprzątać nie musi, to pani obowiązek'. Ojciec złapał ją za rękę i wyszli. Bez pożegnania".
Dla pani Oli ten moment był szokiem. To był cios. Cios w wychowanie, w kulturę, w człowieczeństwo. "Poczułam się zażenowana i... bezradna. Bo przecież nie byłam stroną. Ale nie mogłam przestać myśleć: dlaczego? Dlaczego nie uczymy dzieci, iż trzeba po sobie sprzątać? Że to oznaka szacunku – nie tylko do nauczyciela, ale do koleżanek, kolegów, wspólnej przestrzeni?".
Ta scena mówi więcej, niż się wydaje. O tym, jak łatwo zapomnieć, iż świetlica to miejsce wspólne. Że to nie przechowalnia dzieci, tylko przestrzeń, którą współtworzymy – rodzice, nauczyciele, dzieci. jeżeli dziecko wynosi z niej lekcję braku szacunku, to nie nauczyciel popełnił błąd. To my, dorośli.