Pamiętam dzień, gdy Mikołaj przekroczył próg naszego domu. Miał pięć lat chudy, z czujnymi oczami, które wydawały się zbyt duże jak na jego drobną twarz. W dłoniach ściskał wytarty plecak jedyne, co posiadał. Ja i Weronika czekaliśmy na ten moment trzy lata.
Witaj w domu, mój mały bohaterze powiedziałem, kucając, by znaleźć się na jego wysokości.
Milczał. Tylko patrzył. Mieszanka strachu i nieufności jakby nie wiedział, czy wolno mu nam zaufać.
Pierwsze miesiące były trudne. Krzyczał przez sen, chował się pod łóżko, gdy tylko usłyszał głośne dźwięki. Na zmianę z Weroniką wstawaliśmy do niego w nocy, głaskaliśmy jego włosy, szeptaliśmy, iż wszystko będzie dobrze, iż nikt go już nie odda.
Nie oddacie mnie, prawda? zapytał pewnego razu po kolejnym koszmarze.
Nigdy, synku odpowiedziałem. Choć mówiłem to pewnie, coś ścisnęło mi serce samo słowo „oddać” bolało jak nóż.
Minął rok. Mikołaj rozkwitł. Śmiał się, biegał po podwórku, rysował nas trójką na lodówce „moja rodzina”. Gdy pierwszy raz nazwał mnie „tatusiem”, nie zdołałem powstrzymać łez. Byliśmy szczęśliwi.
A potem wiadomość, na którą czekaliśmy i której się baliśmy.
Jestem w ciąży szepnęła Weronika, trzymając test, który drżał w jej dłoniach.
Przytuliliśmy się, płakaliśmy z radości. Po latach leczenia i rozczarowań to był cud. ale razem z nim do domu wkradło się coś niewidzialnego. Cisza między nami stawała się coraz gęstsza.
Ludzie wokół sypali „dobrymi” radami:
Teraz będziecie mieli prawdziwe dziecko.
Jak dobrze, iż będziecie mieć kogoś „swojego”.
Te słowa ciąły jak żyletka. Mikołaj też je słyszał. Choć zapewnialiśmy, iż nic się nie zmieni, widział, jak nasze spojrzenia coraz częściej zatrzymują się na brzuchu Weroniki, a nie na nim.
Gdy urodziła się Zosia, trzymałem ją w ramionach i poczułem coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyłem: instynktowną więź, niemal zwierzęcą. Była moją kopią. Moją krwią. I w tej chwili euforii wkradł się cień.
Mój brat powiedział to, o czym sam nie śmiałem pomyśleć:
A co teraz z chłopcem? Przecież możecie go oddać. Teraz macie już własne dziecko.
Odmówiłem, ale słowa osiadły w głowie jak trucizna. Z każdą bezsenną nocą, z każdą godziną, gdy kołysałem Zosię i słyszałem, jak Mikołaj samotnie bawi się w swoim pokoju, ta myśl wracała.
Weronika odezwała się pierwsza:
Może jednak… jemu byłoby lepiej w innej rodzinie? Gdzie byłby jedynakiem? Teraz nie dajemy sobie rady.
Przeszył mnie chłód. Ale milczałem. A gdy następnego dnia wykręciłem numer pracownicy socjalnej, głos mi drżał:
Chcielibyśmy… omówić zmianę pieczy.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
Panie Kowalski, czy zdaje pan sobie sprawę, iż ten chłopiec uważa was za swoją rodzinę? spytała w końcu.
Tak. Ale… okoliczności się zmieniły.
Po rozmowie długo siedziałem w ciemności. Czułem wstręt do siebie a jednocześnie dziwny spokój, jakbym zrzucił ciężar. ale gdy wieczorem Mikołaj przytulił się do mojej ręki i szepnął:
Tatusiu, zrobiłem coś źle?
wszystko we mnie pękło.
Tej nocy patrzyłem, jak śpi, i nagle zrozumiałem: Zosia przyszła na świat przez przypadek. Ale Mikołaj przez nasz wybór. I to właśnie ten wybór czyni nas rodzicami o wiele głębiej niż wspólna krew.
Weroniko, nie możemy tego zrobić powiedziałem w środku nocy. Nie możemy go stracić.
Wybuchnęła płaczem. Wypłakała cały wstyd, zmęczenie, strach.
Następnego ranka usiedliśmy obok Mikołaja.
Synku zaczęła cicho Weronika chcemy, żebyś wiedział: zostajesz z nami. Na zawsze.
Patrzył to na nią, to na mnie. Oczy zabłysły łzami.
Nie oddacie mnie?
Nigdy przytuliłem go. Jesteś naszym synem. A Zosia twoją siostrą. To nasza rodzina.
Tego wieczora pomagał Weronice zmieniać pieluchy, nucił kołysankę, którą kiedyś śpiewaliśmy jemu. Po raz pierwszy zobaczyłem: już stał się starszym bratem.
Minęło wiele lat. Mikołaj wyrósł mądry, wrażliwy, z tą samą głęboką uśmiechniętą twarzą, która kiedyś kryła ból. Zosia go uwielbia. Gdy ktoś pyta, czy są rodzeństwem, śmieje się:
Tak, najprawdziwszym na świecie.
Czasem, gdy widzę ich razem, przypominam sobie tamten ciemny czas i myślę: jak blisko byliśmy zniszczenia tego, co najcenniejsze. O mało nie wyrzekliśmy się miłości, którą sami wybraliśmy.
Teraz już wiem na pewno: rodzicielstwo to nie biologia. To decyzja. Codzienna, świadoma, czasem bolesna.
I za każdym razem, gdy Mikołaj nazywa mnie „tatusiem”, słyszę w tym nie tylko zwrot ale i drugą szansę.








