"Pani ze świetlicy dorabia, prosząc dzieci o pieniądze. Myślałam, iż to kiepski żart"

mamadu.pl 6 miesięcy temu
Zdjęcie: Czy pani ze świetlicy może sprzedawać dzieciom słodycze? fot. yanadjana/123rf


"Syn wspominał coś o cukierkach, żelkach, batonach, czekoladowych rogalikach i słonych paluszkach. Nie wdawałam się w dyskusję, bo z góry założyłam, iż opowiada o słodyczach, które dzieci przynoszą do szkoły. Dopiero kiedy zapytał, czy też dam mu pieniądze dla pani ze świetlicy, zaczęłam drążyć temat. Coś mi tu nie pasowało, nie kleiło się. Przecież to niemożliwe, nigdy się z czymś takim nie spotkałam. Jak się okazało, to mój 7- letni syn miał rację, nie ja" – czytamy w nadesłanym liście.


"Kiedy wraca ze szkoły, jemy wspólnie obiad, a potem chwilę rozmawiamy o tym, jak nam minął dzień. Dopytuję, co robił, czego się uczył, czy był na placu zabaw. Nie jest zbyt wylewny, nie opowiada ze szczegółami, ale zawsze czegoś się dowiem. Od pewnego czasu wspomina o słodyczach, które gdzieś tam kupili koledzy z klasy. Przyjmuję do wiadomości, ale nie wdaję się tutaj w dyskusję. Gdybym zaczęła dopytywać, prawdopodobnie poprosiłby, abym dawała mu je częściej i w większych ilościach. A to nie w moim interesie.

Słodycze i słodycze


Temat słodyczy, które zapakuję mu do śniadaniówki, wciąż powraca do nas jak bumerang. Daję sporadycznie, niewielkie ilości, bo chcę, by zjadł kanapkę, owoc czy muffinkę, którą sama upiekę. Jednak by nie odstawał od kolegów, by nie wytykali go palcami, uginam się i czasami dorzucę mu coś słodkiego.

Od jakichś dwóch tygodni Mateusz wspomina o batonach, żelkach, rogalikach, słonych paluszkach od pani ze świetlicy. On jest trochę zakręcony, często czegoś zapomina, coś przekręca. Z góry założyłam, iż tak jest i w tym przypadku. Albo pani ze świetlicy czymś ich jeden raz poczęstowała, albo koledzy przynoszą słodkości z domu, a on myśli, iż mają je od pani nauczycielki. Jakiś błąd, pomyłka, której choćby nie chce mi się wyjaśniać. Zamieszanie, jedno z wielu.

Dasz mi te pieniądze?


Jednak kiedy zapytał mnie wprost, czy dam mu pieniądze, bo też chce sobie coś kupić, zaczęłam drążyć temat. Coś mi tu nie gra, o co w tym wszystkim chodzi. Usiedliśmy i na spokojnie porozmawialiśmy. Starałam się ukrywać emocje, bo nie chciałam go spłoszyć. Zależało mi, by dowiedzieć się jak najwięcej.

Mateusz opowiedział o torbie, która stoi na świetlicy przy pani biurku. Skrywa to, co dzieci lubią najbardziej – słodkości. Są przeróżne, od wyboru do koloru. Podobno dzieci przynoszą z domu pieniądze i kiedy już po lekcjach spędzają czas na świetlicy, kupują wszystko, na co mają ochotę. 'Obiecałem kolegom, iż też im coś kupię, bo oni zawsze się ze mną dzielą. Dasz mi jutro te pieniądze?' – zapytał niemalże ze łzami w oczach. No jakbym mogła nie ulec, przecież nie chcę, by czuł się gorszy.

Ale była uczta!


Nie potrafił powiedzieć, ile co kosztuje. Nigdy jeszcze niczego od pani ze świetlicy nie kupował, więc nie było dla mnie w tym nic dziwnego. Zapytał, czy dam mu 20 złotych, bo tyle najczęściej koledzy przynoszą. Miałam inne wyjście? Nie. Poprosiłam tylko, by reszty nie zgubił i wrzucił do plecaka.

Nie mogłam się doczekać kiedy wróci ze szkoły. Tym razem nie interesowały mnie oceny, zadania, ćwiczenia, a to, co wydarzyło się na świetlicy. Z uśmiechem na twarzy wyszedł ze szkoły i powiedział: 'Mamo, wydałem wszystko, ale mieliśmy ucztę!'. Zaczął opowiadać, iż pani go zachęcała, by kupił jeszcze to i tamtego spróbował. Częstował kolegów, sobie też nie żałował. Oczywiście kanapki ani winogron choćby nie tknął, nie było to dla mnie zdziwieniem.

Chcę jeszcze i jeszcze


Tak mu się spodobało, iż następnego dnia też chciał wziąć pieniądze, by móc kupić słodycze. Odmówiłam, za dwa dni znowu uległam. Ile mu dam, tyle wyda. Nigdy nie zostanie ani złotówka. Pani ze świetlicy na to nie pozwoli. Poruszyłam ten temat z innymi mamami, które też narzekają, iż ich dzieci proszą o pieniądze, które chcą wydać na świetlicy.

Dowiedziałam się, iż baton, który w sklepie kosztuje niecałe 2 złote, pani sprzedaje prawie za dwa razy tyle. Za najmniejszą paczkę paluszków trzeba zapłacić 4 złote. Jestem trochę zmieszana, zniesmaczona i nie wiem, co o tym myśleć.

To zgodne z prawem?


Kupowanie słodyczy na świetlicy od początku mi się nie podobało. Po pierwsze nie chcę, by syn się nimi codziennie objadał, po drugie nie podoba mi się to przepłacanie. Kiedy pierwsze emocje opadły, usiadłam i na spokojnie o wszystkim zaczęłam myśleć. I od razu w mojej głowie pojawiło się kilka pytań.

Kto sprzedaje słodycze? Pani ze świetlicy czy szkoła? Czy to w ogóle jest zgodne z prawem? Czy uczniowie klasy pierwszej, drugiej i trzeciej (bo to oni przebywają w tej świetlicy) mogą kupować i jeść tyle słodyczy? jeżeli już coś jest sprzedawane dzieciakom, może lepiej, by były to świeże lub suszone owoce czy jogurty. Muszę pomyśleć co z tym zrobić, ale na pewno tego tak nie zostawię. W moim odczuciu ktoś tutaj posunął się za daleko".

Idź do oryginalnego materiału