REKLAMA
Czasami tak duże, iż choćby nie patrzą, iż dziecko będzie dojeżdżało do szkoły półtorej godziny w jedną stronę. Drugie tyle z powrotem do domu. Przecież to jest męczarnia. Liczy się tylko to, aby dziecko załapało się do szkoły z pierwszej piątki. Jakby to była przepustka do dostatniego życia. Rodzicom i dzieciom wydaje się, iż ranking ma proste przełożenie. Zakładają, iż im wyższa pozycja szkoły w rankingu, tym lepsi nauczyciele i nauczycielki tam uczą. I wierzą w to, iż ci ludzie znakomicie przygotują dzieci do matury. W praktyce wygląda to jednak bardzo różnie. Bo? W Warszawie do pierwszej dwudziestki szkół średnich przyjmowani są uczniowie i uczennice z bardzo mocnymi czerwono - białymi paskami. Czyli ci najambitniejsi. Z celującymi uczniami i uczennicami łatwiej osiągać najwyższe wyniki. O to chodzi? Łatwiej też na takich celujących uczniów naciskać. Tym bardziej iż o wysoką pozycję szkoły na liście rankingowej trzeba cały czas dbać. A to oznacza, iż w liceach z wyższej półki, dyrektorzy i nauczyciele, nie mogą pozwolić sobie na pogorszenie wyników z matur. W związku z tym presja na wynik staje się istotą nauki. Nie wszyscy się w tym odnajdą. Pewnie wiele zależy też od dzieci. Znam takie, które potrafią funkcjonować w wyścigu. Ale są i takie - pomimo tego, iż świetnie się uczą - którym atmosfera presji i bardzo dużego stresu nie sprzyja. To dzieci, które mogłyby wciąż osiągać bardzo dobre wyniki w nauce, ale w szkole, która jest na niższej pozycji w rankingu, za to ma dobrą atmosferę i presja na wynik nie jest najważniejsza.
Jednak to wyniki decydują o być albo nie być dziecka. W ósmej klasie nie liczy się nic innego, tylko punkty i to, aby wycisnąć, jak najwyższą średnią. W tej pogoni - mam wrażenie - nie ma czasu, aby przyjrzeć się dzieciom. W czym są dobre, w czym uzdolnione, jakie mają talenty, które mogłyby wykorzystać w dorosłym życiu. To jest kłopot, bo szkoła w Polsce jest skoncentrowana na samej sobie. To znaczy? Skupia się przede wszystkim na kontroli opanowania przez uczniów i uczennice materiału z lekcji. Niekoniecznie na tym, aby dzieci wiedziały - już od najmłodszych klas szkół podstawowych - do czego użyją w przyszłości wiedzy szkolnej.
'W pracowniach czy w laboratoriach moglibyśmy prowadzić egzamin z fizyki, chemii i techniki. Dzięki temu wyłapalibyśmy ogromny potencjał dzieci, który jest, moim zdaniem, niedostrzegany' Fot. Anna Krasko/ Agencja Wyborcza.pl
Wiedza szkolna jest tylko po to, aby ją zaliczyć. Jest wiele wspaniałych nauczycielek i nauczycieli, którzy się zagubili i nieco zapędzili. Pracują po to, aby od dzieci wydobyć oceny. I to jest dramat.
Goni się tylko za tym, aby w dzienniku w Librusie nastawiać jak najwięcej ocen. W jakimś sensie to rozumiem. Często nauczyciele i nauczycielki są rozliczani przez dyrektorów z tego, czy systematycznie oceniają i czy regularnie kontrolują wiedzę. Oceny stają się najważniejsze, a powinny być pochodną, jedną z części składowych. Proszę to powiedzieć uczniom i uczennicom ósmych klas. Na kilka dni przed ogłoszeniem wyników, do której szkoły, kto się dostał, na różnych profilach o tematyce szkolnej w serwisach społecznościowych, czytam tylko o ocenach i punktach i o tym czy wystarczy. A po podstawówce, w której liczyły się adekwatnie tylko oceny, dzieci trafiają do liceów czy do innych szkół ponadpodstawowych i nagle okazuje się, iż oceny nie mają najmniejszego znaczenia. Nikt nigdy na nie choćby nie spojrzy. W rekrutacji na studia w Polsce liczy się wyłącznie wynik maturalny. Wyjątkiem są uczennice i uczniowie, którzy wybierają się na studia za granicę. Na zagranicznych uczelniach, bardzo często, podczas rekrutacji, oceny ze szkoły średniej są brane pod uwagę. I wówczas, jeżeli uczeń czy uczennica o tym wie, wkładamy pracę w to, żeby wypracować jak najwyższe noty. Sporo zdolnej młodzieży wyjeżdża z Polski na studia za granicę. Głównie dlatego, iż np. w Holandii czy w Belgii programy studiów nadążają za zmieniającym się rynkiem pracy, jest bardzo dużo praktyki. Nie tylko tablica i teoria. Czasami zapominamy o tym, iż naszym zadaniem w szkołach jest to, aby przygotować dzieci i młodzież do dorosłego, realnego życia i do rynku pracy. Dlatego celem doradztwa zawodowego w edukacji powinno być to, aby pokazać młodym ludziom, jak wiedzę, którą zdobywają w szkołach, wykorzystać w praktyce.
To się u nas chyba rozjeżdża. I to - niestety - bardzo. Pracodawcy od lat na różnych konferencjach, na których bywam, mówią o tym, iż dostają absolwentów, którzy są kompletnie nieprzygotowani do pracy. Pomimo tego, iż mają np. tytuł inżyniera.
'Goni się tylko za tym, aby w dzienniku w Librusie nastawiać jak najwięcej ocen' Fot. Agnieszka Sadowska / Agencja Wyborcza.pl
Może wynika to z tego, iż nie patrzymy na dzieci przez pryzmat ich predyspozycji? O ile łatwiej byłoby dzieciom odnaleźć się w dorosłości, w momencie, kiedy ktoś mądry w szkole podpowiedziałby im, do czego mogą wykorzystać swój potencjał. Koordynuję doradztwo zawodowe w liceum, w którym uczę. W formie warsztatowej prowadzę obowiązkowe lekcje z doradztwa zawodowego. W pierwszym etapie warsztatów rozmawiamy o poznaniu samego siebie, o identyfikowaniu swoich mocnych stron. Też o tym, jak rozwijać swoje talenty, o szansach rozwoju zawodowego po szkole.Proszę uczennice i uczniów, aby spróbowali znaleźć w sobie coś dobrego, jakieś mocne strony, coś, co uważają, iż dobrze robią, iż ich coś wyróżnia. I nie potrafią? Nie, bo nikt nigdy wcześniej z nimi o tym nie rozmawiał.
Po co zatem te biało - czerwone paski na świadectwach, egzaminy zdane celująco, skoro młodzi ludzie nie wiedzą, jaki jest ich potencjał i jaką mogą mieć przewagę na rynku pracy. Kto zawalił? My wszyscy. Nauczyciele, pedagodzy, doradcy zawodowi. Skupiliśmy się nie na tym, co potrzebne. Doradztwo zawodowe w naszych szkołach jest traktowane po macoszemu. Po 10 godzin lekcyjnych w 7 i w 8 klasie. Co to jest 10 godzin lekcyjnych na rok szkolny? Nic. W szkole ponadpodstawowej pozostało gorzej. To jest 10 godzin lekcyjnych na cały cykl kształcenia. Czyli spotykam się z klasą 10 razy po 45 minut przez cztery lata. Uczniowie i uczennice szkół średnich spędzają w szkołach po osiem godzin dziennie, ale nie ma czasu w to, aby z każdym z nich, z osobna, porozmawiać o przyszłym życiu zawodowych i o mądrych wyborach edukacyjnych? Często ludzie, którzy prowadzą zajęcia z doradztwa zawodowego, to nauczyciele z łapanki. Lekcje są obowiązkowe do przeprowadzenia, więc dyrektor czy dyrektorka szkoły prosi swoich nauczycieli, aby poszli na podyplomówkę, trzeba mieć papier. Ja wiem, iż pedagodzy delegowani do lekcji doradztwa zawodowego, starają się prowadzić te zajęcia, najlepiej jak potrafią. Ale to za mało.
Dobry nauczyciel czy nauczycielka doradztwa edukacyjno - zawodowego stale się dokształca, aktualizuje swoją wiedzę o szkołach średnich, wyższych, doskonale zna trendy na rynku pracy, w gospodarce, w przemyśle. Trudno wymagać od osoby, która jest zatrudniona na cały etat jako np. nauczycielka historii, iż dogłębnie zajmie się tematem rynku pracy, bo ma do przeprowadzenia 10 godzin lekcyjnych doradztwa zawodowego.
'Proszę uczennice i uczniów, aby spróbowali znaleźć w sobie coś dobrego, jakieś mocne strony, coś, co uważają, iż dobrze robią, iż ich coś wyróżnia' Fot. Agnieszka Sadowska / Agencja Wyborcza.pl
W Szwecji nauczyciele doradztwa zawodowego w szkołach mają swoje gabinety i etaty. Każde dziecko ma indywidualne spotkania z doradczynią zawodową. Rodzice też są zapraszani. Brakuje w naszych szkołach etatów dla doradców zawodowych. Takich samych, jakie mamy dla psychologów i pedagogów. Formalnie dyrektor może zatrudnić na etacie np. dla psychologa, doradcę zawodowego. Jednak, przy ilości trudności natury psychologicznej, które pojawiają się wśród młodych ludzi, dyrektorzy wolą zatrudniać psychologów i pedagogów. Bo oni zaopiekują się uczniami i uczennicami ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi.
Doradztwo nieszczęśliwie spada na ostatni punkt na liście. I nie ma u nas przestrzeni np. na godziny gabinetowe, czyli indywidualne konsultacje z doradczynią zawodową. Szkoda. Tym bardziej, iż nie każdy rodzic potrafi pokierować ścieżką edukacyjno - zawodową dziecka. Zresztą, uważam, iż to nie jest obowiązek rodziców, tylko państwa, aby wiedzieć, co zrobić z potencjałem dzieci i jak ich wykształcić na najlepszych specjalistów, w dziedzinach, w których brakuje fachowców. Powiem z mojego doświadczenia. Jako pedagog szkolny - ale i jako doradczyni zawodowa - mam w szkole swój gabinet. Przychodzą do mnie uczennice i uczniowie, którzy potrzebują wsparcia emocjonalnego, ale też bardzo często są u mnie po to, aby porozmawiać o ścieżce edukacyjnej.Kiedy zbliża się matura, to adekwatnie tylko maturzyści u mnie siedzą na konsultacjach z doradztwa. Zawsze mam wypełniony kalendarz na kilka tygodni do przodu. To pokazuje, iż potrzeby takich konsultacji nie tylko są ogromne, ale i bardzo potrzebne. I być może to jest ten czas, kiedy powinniśmy konsultacje dzieci z doradcami zawodowymi systemowo zorganizować. Uważam, iż w tę stronę powinny iść dalsze zmiany we wdrażaniu systemowego doradztwa w edukacji.To byłyby oczywiście ogromne nakłady finansowe, aby wszystkie szkoły wyposażyć w etaty dla doradców zawodowych, ale mam poczucie, iż nie ma innej drogi. W przeciwnym razie dalej będziemy świadkami porażek edukacyjnych i złych wyborów. Tym bardziej iż dzisiaj studia nie gwarantują godnego życia. Potrzeba o wiele więcej, np. mądrych i wcelowanych w talent dziecka decyzji edukacyjno - zawodowych. Gubimy ogromny społeczny potencjał. A szkoły wyższe to gigantyczny biznes. Uczelnie prywatne - ale i te państwowe - otwierają kolejne kierunki, bo za tym idą subwencje, dotacje za liczbą studentów.
Efekt tego jest taki, iż produkujemy na potęgę absolwentów szkół wyższych, którzy kompletnie nie potrafią odnaleźć się na rynku pracy. W starciu z realiami okazuje się, iż ich pięć lat studiów jest niepotrzebne na rynku pracy. A pracodawcy biją się o rzemieślników, techników, np. elektryków. Jak zmienić tę sytuację? Próbują samorządy. Wprowadzają programy, które mają przekonać młodych ludzi do kształcenia zawodowego, do techników. Zresztą, najlepsze technika w dużych miastach bardzo skutecznie konkurują z liceami ogólnokształcącymi. I u nich te nieszczęsne progi punktowe są bardzo wysokie.Pracodawcy, w różnych dziedzinach przemysłu, coraz częściej widzą, iż opłaca im się zatrudnić na stanowiska juniorskie solidnych techników, rzemieślników. I dyplom wyższej szkoły nie jest najważniejszy. Pewnie chodzi o to, aby "wyłapać" fachowców? Tak. Wyłapać ludzi, którzy już coś potrafią, ale nie zamykać im drogi do dalszego kształcenia. Obok pracy, młodzi technicy mogą przez cały czas się kształcić na studiach wyższych, jeżeli jest taka potrzeba czy konieczność. Mam poczucie, iż jednak wciąż pokutuje u nas przekonanie, iż najsłuszniejsza i najbardziej "prestiżowa" ścieżka edukacyjna to liceum, studia, a potem się zobaczy. Doradcy zawodowi w szkołach podstawowych mogliby być rzecznikami różnych ścieżek edukacyjnych. Mogliby pokazywać dzieciom, iż jest wiele możliwości kształcenia. Że np. można pracować i uczyć się równolegle. Że kształcenie zawodowe nie zamyka drzwi do uczelni wyższych.
Daje zawód, możliwość pracy, fach i różne możliwości dalszej nauki. Uważa pani, iż zajęcia praktyczno techniczne, powinny wrócić do szkół? Chociażby po to, aby wyłapać talenty rzemieślnicze dzieci? Jestem z pokolenia, które miało w szkole podstawowej zetpety. Uwielbiałam te zajęcia. Przeszkadzało mi tylko to, iż lekcje były dzielone na chłopców i dziewczynki. My robiłyśmy sałatki i haftowałyśmy, chłopcy siedzieli w warsztacie. Do tego podziału już bym nie wracała. Mamy w szkołach podstawowych taki przedmiot jak technika, ale nie jest traktowany poważnie, na równi z innymi przedmiotami. To wielka szkoda. Na zasadzie, iż liczy się polski, matematyka, angielski, a technika to tzw. michałek. Przedmiot, z którego można mieć "darmową" szóstkę i podciągnąć sobie średnią. Zmieniłabym ten nacisk. I pomyślałabym o tym - chociaż to byłaby ogromna zmiana - aby do egzaminów ośmioklasistów dołączyć egzamin praktyczny.W pracowniach czy w laboratoriach moglibyśmy prowadzić egzamin z fizyki, chemii i techniki. Dzięki temu wyłapalibyśmy ogromny potencjał dzieci, który jest, moim zdaniem, niedostrzegany. Czy uważasz, iż ukończenie rankingowego liceum otwiera drogę do kariery, dostatku i dobrego życia? A może w każdej szkole można osiągać swoje cele i sukcesy, nie koniecznie pod presją? Z chęcią poznamy twoją historię. Napisz do nas: joanna.biszewska@grupagazeta.pl
Marta Wrzosek w roli prelegentki podczas konferencji Mapy Karier fot: archiwum prywatne
Marto Wrzosek pracuje w warszawskim XLI Liceum Ogólnokształcącym im. Joachima Lelewela. Pedagożka, polonistka, doradczyni edukacyjno - zawodowa. W Lelewelu koordynuje realizację Wewnątrzszkolnego Systemu Doradztwa Zawodowego, prowadzi lekcje i warsztaty na temat projektowania kariery, a przede wszystkim wspiera uczniów w wyborze ścieżki rozwoju zawodowego i osobistego w zgodzie z ich potrzebami, potencjałem i ambicjami. Prowadzi konsultacje indywidualne, pomaga opracować indywidualny plan działań, wybrać kierunek studiów, przemyśleć przyszłe dorosłe życie. Autorka m.in. Praktycznego Poradnika "Indywidualne doradztwo zawodowe - rozmowa doradcza" oraz współautorka ogólnopolskich rekomendacji dla dyrektorów szkół, samorządów, sektora prywatnego i pozarządowego "PowerED - doradztwo zawodowe w wyrównywaniu szans edukacyjnych". Przez wiele lat współtworzyła Mapę Karier (projekt Fundacji Katalyst Education), Realizuje się również naukowo jako badaczka ośrodka "Młodzi w Centrum Lab" Uniwersytetu SWPS. Powinno Cię również zainteresować: Za wszelką cenę pcha się dzieci do liceów. "Ludzie uważają technika za gorsze"